Skontaktuj się z nami

Hej, czego szukasz?

161 CREW

Polityka

Imperializm Trumpa

Artykuł ten opiera się na tematach poruszonych w ostatnim odcinku podcastu The Right Podcast. Linki do tego odcinka i wszystkich powiązanych treści można znaleźć na stronie internetowej The Right Podcast.


Donald Trump przystąpił do wyścigu prezydenckiego w 2016 roku, przedstawiając się jako polityczny outsider, który zburzy trwający od dziesięcioleci konsensus między obiema partiami w kwestiach wojny, handlu i polityki zagranicznej. Kpił z architektów inwazji na Irak, kwestionował wartość NATO i gardził tradycyjnymi sojusznikami. Dla wielu, w tym dla części antyimperialistycznej lewicy, libertarian i rozczarowanych centrystów, brzmiało to jak długo oczekiwane rozliczenie z imperialną ekspansją Stanów Zjednoczonych. Wydawało się, że Trump jest gotów powiedzieć to, czego inni nie mieli odwagi.

Ale to wrażenie było tylko mirażem.

Trump nie tylko nie odrzucił amerykańskiego imperium, ale zaproponował jego najbardziej skondensowaną i bezkompromisową wersję, nieukrytą pod płaszczykiem demokracji i praw człowieka, ale opakowaną w dominację, transakcyjność i spektakl. Jego polityka zagraniczna nie odzwierciedlała powściągliwości ani nieinterwencjonizmu, ale imperium bez osłonek. Pod rządami Trumpa rytuały liberalnego usprawiedliwiania, cynicznie opisane przez Noama Chomsky’ego jako „nowy humanizm”, zostały odrzucone na rzecz polityki silnej ręki, bardziej zbliżonej do neokolonializmu niż izolacjonizmu. Podczas gdy poprzedni prezydenci przedstawiali potęgę Stanów Zjednoczonych w kategoriach moralnej odpowiedzialności, Trump przekształcił ją w ofertę biznesową, w której sojuszników traktowano jak klientów, wrogów jak kartę przetargową, a całe regiony jak aktywa, które można spieniężyć

Populistyczny język w imperialych celch

W niniejszym eseju argumentuję, że Donald Trump nie ograniczył amerykańskiego imperium, ale pozbawił je eufemizmów i przemianował na surowe, transakcyjne i nacechowane rasizmem przedsięwzięcie. Analizując retorykę Trumpa, jego politykę i ideologiczne ramy, które go otaczają, od tradycjonalizmu Aleksandra Dugina po apologetykę postlewicową, możemy jaśniej dostrzec, co reprezentuje jego prezydentura: nie koniec imperium amerykańskiego, ale jego ewolucję w kierunku bardziej brutalnej i pozbawionej maski formy.

Podczas kampanii prezydenckiej w 2016 roku Donald Trump przedstawiał się jako osoba zdecydowanie odchodząca od konsensusu w polityce zagranicznej, który kształtował administracje republikańskie i demokratyczne od zakończenia zimnej wojny. Jego przesłanie było konfrontacyjne, nacjonalistyczne i często niespójne, ale powracającym motywem było odrzucenie wojen takich jak inwazja na Irak, którą potępił jako lekkomyślną, niepotrzebną i „głupią”.

Podczas wieców i debat Trump regularnie krytykował inwazję USA na Irak. W przeciwieństwie do większości swoich republikańskich rywali, otwarcie krytykował dziedzictwo polityki zagranicznej George’a W. Busha. Decydujący moment nastąpił podczas debaty republikańskiej w Karolinie Południowej w 2016 r., kiedy Trump oświadczył:

„Oni kłamali. Mówili, że była broń masowego rażenia. Nie było jej. I oni o tym wiedzieli”.

To stwierdzenie było uderzające nie tylko dlatego, że atakowało byłego republikańskiego prezydenta, ale także dlatego, że dotyczyło wojny, czyli obszaru, w którym republikanie tradycyjnie opowiadali się za siłą militarną i interwencjonizmem. Trump odwrócił scenariusz, przedstawiając wojnę jako porażkę elit i formę korupcji.
W trakcie całej kampanii Trump twierdził, że tryliony dolarów wydane na wojny w Iraku i Afganistanie lepiej byłoby przeznaczyć na potrzeby kraju. Podkreślał potrzebę odbudowy infrastruktury krajowej, wsparcia weteranów i tworzenia miejsc pracy, często powtarzając frazę „odbudować nasz kraj”. Było to ukrytym odrzuceniem zarówno neoliberalnej globalizacji, jak i neokonserwatywnego interwencjonizmu.
Trump przeciwstawił się również dotychczasowej polityce zagranicznej Hillary Clinton. Chociaż używał ostrej retoryki wobec grup takich jak ISIS i podmiotów państwowych, takich jak Iran, często oskarżał Clinton o popieranie zmiany reżimu. Łączył ją z katastrofami w Libii i Syrii i ostrzegał wyborców, że jej podejście wywoła „III wojnę światową”.

W szczególności w kwestii Syrii stanowisko Trumpa kontrastowało ostro z poglądami wielu przedstawicieli lewicy. Niektórzy popierali demokratyczne powstanie, które rozpoczęło się w 2011 r., solidaryzując się z protestującymi, którzy po brutalnych represjach reżimu Assada stali się bojownikami. Inni jednak postrzegali konflikt syryjski przez pryzmat geopolityki, interpretując zaangażowanie Stanów Zjednoczonych jako kolejny przejaw imperialnych ambicji. Do tej drugiej grupy należeli m.in. Noam Chomsky i różne organizacje komunistyczne, które przedstawiały konflikt w kategoriach agendy Waszyngtonu, a nie lokalnej dynamiki rewolucyjnej. Chomsky, na przykład, podzielał argumenty Trumpa, ostrzegając, że interwencja w Syrii może doprowadzić do III wojny światowej.

Retoryka Trumpa zatarła granice ideologiczne. Chociaż nigdy nie podzielał lewicowej krytyki wojny jako imperializmu, wykorzystał powszechne rozczarowanie polityką zagraniczną establishmentu, które przekraczało podziały partyjne. Jego przesłanie trafiło do wyborców zmęczonych niekończącą się wojną, sceptycznych wobec narracji elit i gotowych do zamknięcia się w sobie.

Ta retoryka, zakorzeniona w myśli paleokonserwatywnej i kryptokonserwatywnej, była nieznana wielu osobom, ale została przepakowana w przystępny język populizmu. W następstwie kryzysu finansowego i lat wojny wielu rozczarowanych polityką establishmentu zaczęło szukać alternatywnych głosów. W tym okresie granice między prawicą a lewicą uległy zatarciu. Na przykład Antiwar.com, konserwatywno-libertariańska strona krytyczna wobec interwencjonizmu Stanów Zjednoczonych, mogła być mylona z lewicowym medium przez mainstreamową publiczność nieznającą jej ideologicznych korzeni. To zamieszanie przyczyniło się do szerszego zbliżenia idei skrajnej prawicy i skrajnej lewicy w niektórych przestrzeniach, zwłaszcza w internecie, gdzie zaczęła się kształtować synkretyczna ideologia czerwono-brązowa.

Dobrym przykładem tej dynamiki jest seria artykułów z 2020 r. pt. „How COVID and Syria Conspiracy Theories Introduced Fascism to the Left” (Jak teorie spiskowe dotyczące COVID-19 i Syrii wprowadziły faszyzm do lewicy). Seria ta badała, w jaki sposób nakładające się na siebie nieufność wobec mediów głównego nurtu, instytucji rządowych i organizacji międzynarodowych stworzyły krajobraz medialny, w którym osoby o poglądach lewicowych znalazły się w sąsiedztwie, a nawet przyjęły narracje skrajnej prawicy. Na pierwszy rzut oka zamieszanie to niekoniecznie miało charakter ideologiczny. Wiele osób po prostu szukało odpowiedzi poza konsensusem elit. Jednak w trakcie tych poszukiwań granice się zatarły i niektórzy zaczęli powtarzać prawicowe hasła, wierząc, że krytykują imperium.

Radykalny Język, Reakcyjna Logika

Retoryka kampanii Trumpa rozkwitała w tej niejasności. W swoim głównym przemówieniu poświęconym polityce zagranicznej, wygłoszonym 27 kwietnia 2016 r. w Centrum Interesu Narodowego, think tanku powiązanym z realistycznymi szkołami stosunków międzynarodowych, Trump przedstawił swoją wizję „Ameryka przede wszystkim”. Oświadczył:

„Wycofujemy się z budowania narodów i zamiast tego skupiamy się na tworzeniu stabilności”.

Było to odejście od interwencjonizmu humanitarnego i promowania demokracji na rzecz bardziej transakcyjnej, nacjonalistycznej postawy. Obiecał przywrócić siłę Stanów Zjednoczonych nie poprzez sojusze czy dyplomację, ale poprzez samowystarczalność gospodarczą i odstraszanie militarne. Wygłosił również ostry atak na to, co określił jako ideologię elit:

„Nie będziemy już oddawać tego kraju ani jego mieszkańców fałszywej pieśni globalizmu”.

Wyrażenie „fałszywa pieśń globalizmu” ma znaczenie wykraczające daleko poza politykę. W dyskursie prawicowym „globalizm” często funkcjonuje jako termin zbiorczy dla szeregu postrzeganych zagrożeń: instytucji międzynarodowych, takich jak ONZ czy MFW, liberalnej polityki imigracyjnej, wielokulturowości, a nawet regulacji finansowych. Krytyka ta jest często przeplatana antysemickimi tropami lub językiem zapożyczonym z antysemityzmu, przywołującym mroczne postacie „bankierów”, »kosmopolitów« lub „elit z wybrzeża”, które rzekomo kierują procesem upadku społecznego lub zmian demograficznych. W niektórych przypadkach łączy się to z teorią zastąpienia białych, przedstawiającą imigrację i zmiany kulturowe jako celowy plan mający na celu zniszczenie tożsamości narodowej lub samej rasy białej. Często pojawiają się również terminy takie jak „kulturowy marksizm”, sprowadzające złożone ruchy społeczne i akademickie do złowrogiego planu.

W przeciwieństwie do tego, lewicowa krytyka globalizacji koncentruje się na neoliberalnym kapitalizmie, dominacji korporacji i wyzysku. Lewica krytykuje również wiele z tych samych instytucji, ale z innych powodów. Jej argumenty opierają się zazwyczaj na warunkach materialnych i klasowych. Zamiast skupiać się na tożsamości narodowej, lewica wzywa do solidarności ponad granicami, wspierając prawa pracowników, sprawiedliwość klimatyczną, umorzenie długów i sprawiedliwszy podział bogactwa na całym świecie. Podczas gdy prawica dąży do ochrony narodu przed światem, lewica dąży do transformacji świata poprzez współpracę ponad granicami państwowymi.

Różnica ta jest istotna, ale często jest ona spłaszczana w przestrzeni internetowej, gdzie retoryka krąży w oderwaniu od historii politycznej lub ideologii. Sukces Trumpa nie polegał tylko na przesunięciu okna Overtona w kwestiach imigracji, handlu czy NATO, ale na zajęciu przestrzeni retorycznej, która czerpała z wielu tradycji, nie będąc odpowiedzialna przed żadną z nich. W ten sposób otworzył drzwi dla populistycznej polityki, która mogła wydawać się antyestablishmentowa, nie oferując solidarności, i antywojenna, nie wspierając wyzwolenia.

Od „America First” do Empire Rebranding

Hasło „America First” miało historyczny bagaż. Była to nazwa znanego ruchu izolacjonistycznego z początku lat 40. XX wieku, kierowanego przez takich ludzi jak Charles Lindbergh, którzy sprzeciwiali się udziałowi Stanów Zjednoczonych w II wojnie światowej. Grupa ta była oskarżana o antysemityzm i sympatyzowanie z rządami faszystowskimi. Krytycy szybko zwrócili uwagę na tę niepokojącą historię.

Mimo to hasło to trafiło nie tylko do głównych zwolenników Trumpa, ale także do niektórych rozczarowanych wyborców Sandersa po jego porażce w prawyborach. Dla wielu „America First” nie oznaczało całkowitej izolacji. Chodziło o wycofanie się z kosztownych zobowiązań zagranicznych, odrzucenie globalnych instytucji i priorytetowe traktowanie interesów USA.

W tym sensie nawiązywało to do motywów z pożegnalnego przemówienia George’a Washingtona, w którym ostrzegał przed angażowaniem młodej republiki w sojusze zagraniczne. Ruch MAGA, który połączył elementy Tea Party z bardziej skrajnymi grupami prawicowymi, często wykorzystywał patriotyczne obrazy i odniesienia historyczne, aby przedstawić swój program jako powrót do pierwotnych wartości narodu i bunt przeciwko obecnemu liberalnemu establishmentowi.

Przesłanie to odwoływało się do nostalgicznej wizji powrotu Ameryki do tak zwanych „dni chwały”, obarczając winą za obecne trudności skutki neoliberalnej globalizacji, a zwłaszcza politykę prowadzoną przez demokratycznego prezydenta Billa Clintona w latach 90. Takie ujęcie stanowiło wyzwanie dla tradycyjnej bazy wyborczej Partii Demokratycznej, składającej się z członków związków zawodowych i wyborców z klasy robotniczej, z których wielu czuło się pominiętych przez umowy handlowe, outsourcing i restrukturyzację gospodarczą.

Populistyczny urok Trumpa nie był niczym nowym. Już w 2000 roku gubernator Minnesoty Jesse Ventura zachęcał Trumpa do kandydowania na prezydenta z ramienia Partii Reform, która dzięki kampanii Rossa Perota w 1996 roku uzyskała dostęp do kart do głosowania i finansowanie publiczne. Chociaż partia ta rozpadła się z powodu wewnętrznych konfliktów, zgromadziła ona wokół siebie nieoczekiwane postaci, od konserwatywnego Pata Buchanana po postępowego Ralpha Nadera, których łączyła głównie wspólna frustracja dwupartyjnym systemem.

W miarę jak neoliberalna globalizacja osłabiała wiele zdobyczy socjalnych XX wieku, które kiedyś kojarzyły się z Partią Demokratyczną, niektórzy rozczarowani wyborcy zwrócili się ku Trumpowi jako alternatywnym rozwiązaniu. Nie było ono zakorzenione w zbiorowym działaniu, ale w micie Horatio Algera, który obiecywał osobisty sukces tym, którzy podążają właściwą drogą, drogą Trumpa, ku bogactwu i władzy.

Trump nie odrzucał potęgi Stanów Zjednoczonych, ale twierdził, że należy ją wykorzystywać skuteczniej, rezygnując z niekorzystnych umów, unikając kosztownych uwikłań i koncentrując się na odnowie kraju. Globalizm przedstawiał jako zagrożenie dla suwerenności i dobrobytu Ameryki, a umowy handlowe i zobowiązania zagraniczne jako zdradę elit. Jego podejście nie było izolacjonistyczne w tradycyjnym sensie, ale selektywnie wycofane, kładące nacisk na ekonomiczny interes własny i siłę, a nie na współpracę. Powiązał również regulacje rządowe i biurokrację z upadkiem kraju, promując nostalgiczną wizję samowystarczalnej Ameryki, w której to on sam jest tym, który może ją przywrócić. Ten antyglobalizm nie był odrzuceniem imperium, ale żądaniem jego bardziej agresywnego przywrócenia, zastąpienia języka moralnego twardymi negocjacjami i siłą.

Trump nie był z zasady przeciwny wojnie. Inwazję na Irak nazwał katastrofą nie dlatego, że była niesprawiedliwa, ale dlatego, że została źle przeprowadzona i nie udało się „zdobyć ropy”. Otwarcie chwalił silnych przywódców, takich jak Władimir Putin i Kim Jong-un, nie za dyplomację czy stabilność, ale za to, że byli »silni« i „kontrolowali sytuację”. Trump nie chciał ograniczać potęgi Stanów Zjednoczonych. Chciał, aby była ona wykorzystywana bez skrupułów, bez ograniczeń i bez sojuszy, które osłabiałyby pozycję Ameryki.

To prowadzi nas do teraźniejszości.

Kula wyburzeniowa i Porządek Świata

Aby jednak zrozumieć, jak bardzo trumpizm odbiega od tradycyjnych ram polityki zagranicznej, musimy przyjrzeć się temu, kto najlepiej dostrzegł jego destrukcyjny charakter, a nie był to żaden z zachodnich analityków. Jedna z najbardziej niepokojących – i dziwnie trafnych – analiz Donalda Trumpa nie pochodzi od zachodnich aktywistów, demokratów, ani nawet krytycznego historyka. Jej autorem jest Dugin, rosyjski ideolog faszyzmu. W artykule opublikowanym na początku 2025 roku na rosyjskiej stronie poświęconej geopolityce Katehon (którego nie będę tutaj linkować), Dugin nie opisuje Trumpa jako polityka w tradycyjnym sensie. Nazywa Trumpa cywilizacyjnym zerwaniem. Symbolicznym i strukturalnym końcem liberalnej nowoczesności i pierwszym strzałem w metafizycznej wojnie światowej. Nie tylko konfliktem militarnym, ale duchową i kulturową rewolucją przeciwko wszystkim wartościom, które liberalny porządek świata rzekomo reprezentuje.

Takie ujęcie jest niepokojące, ale nie całkowicie błędne. Dugin widzi w Trumpie postać, która nieświadomie realizuje jego wizję „wielobiegunowego tradycjonalizmu”. Jest to porządek globalny, w którym pluralizm zastępuje hierarchia, demokracja – boska władza, a prawo międzynarodowe – przeznaczenie cywilizacyjne. Poprzez odrzucenie globalnych instytucji, praw człowieka i oświeceniowego rozumu Trump wpisuje się w ten model, nawet jeśli nie jest jego świadomym zwolennikiem.

Dla Dugina trumpizm nie jest tylko polityczną rewolucją. Reprezentuje on głębszy kryzys metafizyczny i to, co Dugin postrzega jako duchowy upadek Zachodu. Interpretuje on ten upadek poprzez hinduską koncepcję Kali Yuga, epoki naznaczonej chaosem i odwróceniem wartości. W tej perspektywie Trump nie jest zbawcą, ale symptomem. Ceniony jest za swoją zdolność do przyspieszenia upadku i utorowania drogi dla nowego porządku cywilizacyjnego. Interpretacja ta nawiązuje do idei Juliusza Evoli, włoskiego filozofa faszystowskiego, który pozostaje centralną postacią myśli tradycjonalistycznej. Evola uważał, że nowoczesność oznacza upadek świętej hierarchii i przejście do materializmu i relatywizmu. Twierdził, że prawdziwa władza pochodzi z porządku duchowego, a nie z instytucji demokratycznych czy norm prawnych. W tym kontekście Trump pełni rolę siły destabilizującej, która burzy istniejący porządek świata, przygotowując grunt pod powrót do hierarchii i tradycji.

Ten głębszy nurt, tęsknota za zerwaniem, za zerwaniem ze status quo, narastał w amerykańskiej polityce od dziesięcioleci. Można go prześledzić wstecz do takich momentów, jak Partia Reform Rossa Perota w latach 90., kandydatura Ralpha Nadera z trzeciej partii, a ostatnio popularny bunt za Bernie Sandersem. We wszystkich tych przykładach widoczne jest nieustanne pragnienie alternatywy dla dwupartyjnego konsensusu ukształtowanego przez neoliberalną ekonomię, niekończącą się wojnę i spadające zaufanie do instytucji. Kluczowa różnica polega jednak na tym, gdzie ta energia trafiła. Lewica była niegdyś motorem postępu, a liberałowie często popierali reformy. Dzisiaj wielu przedstawicieli obu obozów stało się obrońcami instytucji, czasem z konieczności, jak w przypadku praw obywatelskich czy zdrowia publicznego.

Tymczasem prawica, podzielona i rozgniewana, stała się nieoczekiwanym nośnikiem długo tlącej się chęci obalenia systemu. Napędzana reakcyjnym populizmem, skierowała tę energię nie na sprawiedliwość czy transformację, ale na zemstę. Trump wyśmiewał europejskich przywódców, aby pokazać swoją siłę, i gardził dyplomacją. Uczynił kozłami ofiarnymi osoby transpłciowe, nielegalnych imigrantów i uchodźców, aby dać swojej głównie białej bazie jasne cele dla ich niepokoju i niechęci. Rozbudował ICE, zwiększył uprawnienia deportacyjne i otwarcie mówił o łapankach, traktując całe społeczności nie jak obywateli czy ludzi, ale jak zagrożenie, które należy usunąć. To, co oferował, nie było polityką w tradycyjnym sensie, ale zemstą, formą katharsis dla tych, którzy czuli się ignorowani lub wyobcowani.

W ten sposób ruch MAGA przekształcił się z marki politycznej w coś bliższego duchowej wojnie, odzwierciedlając wizję konfliktu cywilizacyjnego Dugina. Nie chodziło już tylko o politykę czy partie, ale o tożsamość, przeznaczenie i postrzegany upadek starego porządku. QAnon dostarczył przepowiednię. Ewangelicy dostarczyli moralne uzasadnienie. A Trump ustawił się w centrum jako młot i zbawiciel. Pragnienie zmiany było realne, ale to, co uchwyciła prawica, a liberałowie nie zdołali zmobilizować, to nie tylko potrzeba alternatyw, ale także siła narracji. Trump dał ludziom historię, w której to oni byli sprawiedliwi, oblężeni przez zdrajców i globalistów, a on był tym, który chciał ich ukarać. W czasach zamieszania dał im pewność. W czasach strachu dał im dominację. Rezultatem nie była odnowa demokracji, ale polityka zemsty, odrodzenia i wyniesienia.

Dugin jasno stwierdza: Trump nie jest realistą ani umiarkowanym politykiem, ani też hamulcem imperium. W opinii Dugina jest on kulą burzącą kruchą architekturę powojennego porządku międzynarodowego. Jego wartość nie leży w strategii czy ideologii, ale w zdolności do niszczenia, rozbijania dyplomacji, multilateralizmu i globalnego konsensusu w sprawie praw i norm. Nie buduje on nowego porządku, ale toruje drogę dla czegoś innego

Z jakiegoś absurdalnego powodu CNN zdecydowało się dać Duginowi platformę. W programie telewizyjnym stwierdził on, że „trumpizm jest w istocie putinizmem” i na poziomie strukturalnym nie jest w błędzie. Obie ideologie odrzucają liberalizm, popierają hierarchię i potęgę narodową oraz dążą do zastąpienia globalnych systemów strefami wpływów zakorzenionymi w tożsamości cywilizacyjnej i autorytarnej kontroli.

Ironia jest uderzająca. Podczas gdy Dugin i inni skrajni prawicowcy postrzegają Trumpa z niepokojącą jasnością, wielu zachodnich naukowców nadal przedstawia go w bardziej komfortowych kategoriach. Uczeni tacy jak John Mearsheimer i Richard Sakwa opisują Trumpa jako realistę lub pragmatyka, a nawet hamulcowego imperium. Twierdzą oni, że jego krytyka NATO, zbliżenie do Rosji i sceptycyzm wobec interwencji odzwierciedlają konieczną korektę amerykańskiej ekspansji. Mearsheimer od dawna broni stanowiska Trumpa, twierdząc, że „Trump, czy jest tego świadomy, czy nie, postępuje realistycznie”. Sakwa podobnie przedstawia wyzwanie rzucone przez Trumpa zachodniej hegemonii jako korektę kursu upadającego porządku liberalnego. Obaj spotkali się z krytyką za powielanie prorosyjskich narracji, ale ich wpływ pozostaje silny.

Jeszcze bardziej uderzające jest to, jak ich idee przeniknęły do myśli lewicowej. Ich ramy myślowe ukształtowały sposób myślenia takich postaci jak Chomsky, szczególnie w jego analizie sytuacji na Ukrainie. Stworzyło to dziwną synkretyczną przestrzeń, w której część lewicy, zwłaszcza ta pozostająca pod wpływem antyimperializmu Chomsky’ego, znalazła się – choć nieumyślnie – w zgodzie z głosami takich osób jak Henry Kissinger, a pod pewnymi względami nawet Donald Trump.

Ale oto kluczowa kwestia: wszyscy ci myśliciele nie rozumieją tego, co rozumie właśnie Dugin.

Trump nie był przeciwny imperium. Był przeciwny dzieleniu się nim.

Odrzucenie Trumpa jako nieudolnego izolacjonisty lub nierozumianego realisty oznacza niezrozumienie historycznego momentu. Niebezpieczeństwo nie polega na tym, że Trump może przypadkowo wycofać Stany Zjednoczone z imperialnych zobowiązań. Niebezpieczeństwo polega na tym, że przebuduje je na swój obraz, bardziej brutalny, okrutny i nieograniczony żadnymi pozorami wspólnych norm.

Trump nie chce mniej wojen, ponieważ ceni pokój. Chce je wygrywać szybciej, brutalniej i całkowicie na własnych warunkach. Jego celem nie jest wycofanie się ze świata, ale wyciągnięcie z niego więcej: ropy, ziemi, kontraktów, podporządkowania bez ograniczeń prawa międzynarodowego i komplikacji związanych z wielostronnymi sojuszami. Podziwia silnych przywódców nie dlatego, że byli strategami, ale dlatego, że rządzili absolutnie. Oznaczało to „wygrywanie”.

Światopogląd Trumpa wyostrzył się w 2024 r., kiedy zasugerował, że Stany Zjednoczone powinny przejąć kontrolę nad Gazą po izraelskim bombardowaniu. Według wielu relacji Trump zasugerował, że Stany Zjednoczone powinny po prostu „przejąć” Gazę, wygnać Palestyńczyków i przekształcić ten obszar w luksusową nadmorską posiadłość.

To nie jest izolacjonizm. To myślenie kolonialne. To po prostu imperium.

Podczas gdy niektórzy intelektualiści przedstawiali Trumpa jako racjonalnego gracza ograniczającego nadmierną ekspansję USA, projektując na niego własne teorie, Dugin dostrzegł coś znacznie mroczniejszego. Nie dostrzegł korekty polityki, ale zmianę cywilizacyjną – zerwanie z powojennym porządkiem liberalnym. Podejście Trumpa oznaczało odejście od sojuszy, norm i powściągliwości na rzecz dominacji, hierarchii i siły.

Odrzucenie globalizmu przez Trumpa nie polegało na wycofaniu się, ani nie było czymś w rodzaju lewicowej krytyki opartej na solidarności i sprawiedliwości. Jego wizja polegała na zabraniu więcej przy mniejszych ograniczeniach, ominięciu odpowiedzialności i odrzuceniu przeprosin. Dlatego ramy takie jak realizm, powściągliwość czy izolacjonizm nie oddają jego podejścia. Odniesienia do demokracji, praw człowieka czy globalnej stabilności ustąpiły miejsca polityce, która była bezpośrednia, transakcyjna i otwarcie wyzyskująca.

Trump nie kończy wojen ani nie osłabia sojuszy z powodu zasadniczej zmiany stanowiska. Po prostu przestał udawać. Głośno powiedział to, o czym dotąd milczano. Imperium zamienił w zestaw działań mających na celu przejęcie aktywów i sprawdzenie lojalności. Amerykańska potęga przestała być polityką. Stała się brandingiem.

Spektakl jako suwerenność

Wpływ tej zmiany wykroczył poza sprawy zagraniczne. Znalazł oddźwięk w kulturze politycznej kraju, która już wcześniej była naznaczona rozczarowaniem i cynizmem. Wersja imperium Trumpa nie potrzebuje moralnego uzasadnienia ani mitu obywatelskiego. Oferuje obietnicę dominacji, zysków i kary dla wrogów. Wielu Amerykanów uznało to za atrakcyjne, zwłaszcza ci sfrustrowani porażkami polityki neoliberalnej. Obiecuje materialną poprawę i daje poczucie zemsty.

W ten sposób polityka zagraniczna Trumpa nie jest odejściem od amerykańskiego imperium. Jest jego skoncentrowaną wersją. Ataki dronów trwają. Sprzedaż broni trwa. Bazy wojskowe są rozbudowywane. Wsparcie dla autorytarnych reżimów pozostało na swoim miejscu. Zmieniło się jedynie uzasadnienie. Nie ma już wzniosłych ideałów. Imperium stało się osobiste, nieprzewidywalne i rozrywkowe. Sprzedawane jest jako siła i patriotyzm, ale funkcjonuje bardziej jak rekiet za pomocą broni jądrowej.

To, co przez dziesięciolecia było ukrywane pod eufemizmami, ponownie pojawiło się jako spektakl. Ale ten spektakl nie jest produktem ubocznym polityki Trumpa; jest samą polityką. Trump nie podważał liberalnego porządku poprzez ideologię lub spójne alternatywy. Destabilizował go poprzez swoje działania. Podczas gdy Dugin wyobraża sobie upadek liberalizmu jako niezbędny warunek wstępny dla nowego porządku cywilizacyjnego zakorzenionego w tradycji, hierarchii i metafizycznym przeznaczeniu, Trump nie zaproponował żadnego takiego intelektualnego projektu. Zaproponował show. Jego atrakcyjność nie wynika z wielkiej teorii, ale z budowania marki, prowokacji i kontroli narracji. Polityka stała się teatrem. Władza stała się obecnością.

Wizja Dugina jest przemyślana. Postrzega on liberalizm jako duchowo wyczerpany i proponuje jego zastąpienie strukturą zakorzenioną w tożsamości cywilizacyjnej. Trump natomiast nigdy nie sformułował takiej filozofii. Jednak jego ruch nabrał religijnego i eschatologicznego charakteru, często bez jego świadomego kierowania. Język Nowej Reformacji Apostolskiej, retoryka duchowej wojny pastorów anty-LGBTQ oraz moralne krucjaty przeciwko „wokeness” lub „ideologii gender” nadały MAGA świętą misję, nawet jeśli jej przywódca bardziej handluje pretensjami niż ewangelią. Trump nie mówi o metafizyce, ale ruch wokół niego odwołuje się do walki duchowej. Jego wiece często przypominają [rytuały ponownego] przebudzenia, a jego przywództwo nie jest postrzegane jako polityczne, ale jako opatrznościowe.

Jednak siłą napędową trumpizmu nie jest kosmologia. Jest nią spektakl. To, co Dugin przedstawia jako teorię cywilizacyjną, Trump przedstawia jako rozrywkę. Dlatego wyzwanie rzucone przez Trumpa liberalnym normom wydaje się mniej zorganizowanym buntem, a bardziej nasyceniem. Jest to bardziej Guy Debord niż Dugin, mniej chodzi o transcendencję, a bardziej o widoczność. Każda zniewaga, każde zainscenizowane upokorzenie, każdy akt okrucieństwa był konsumowany i udostępniany jako spektakl. Trump nie zaproponował nowego porządku. Zalewał istniejący hałasem. Upadek liberalnej nowoczesności w tym kontekście nie został zaplanowany z góry, ale przeprowadzony od wewnątrz, transmitowany na żywo i promowany algorytmicznie.

W Społeczeństwie spektaklu Debord twierdzi, że we współczesnych społeczeństwach kapitalistycznych życie społeczne jest mediowane przez obrazy, gdzie reprezentacja wyprzedza rzeczywistość, a polityka staje się performansem. Władza nie działa poprzez racjonalną debatę lub ideologię, ale poprzez spektakl, znaki, slogany i symulacje, które kształtują postrzeganie i wytwarzają zgodę. Trump instynktownie dobrze czuł się w tym środowisku. Nie rządził poprzez politykę, ale poprzez obrazy: sesje zdjęciowe z generałami, inscenizowane wizyty na granicy, wyreżyserowane wiece i chaotyczne konferencje prasowe. Nawet okrucieństwo stało się częścią show. Dzieci w klatkach, protestujący potraktowani gazem łzawiącym za zdjęcie z Biblią i przemoc państwowa przedstawiana nie w świetle prawa, ale memów, okrzyków i sloganów.

Czerwona czapka MAGA stała się czymś więcej niż logo kampanii. Była symbolem lojalności, oznaczającym zwolenników poprzez wizualną jednolitość i rozpoznawalność plemienną. W internecie światopogląd Trumpa został zredukowany do memów i sloganów, które sprowadzały złożoność do sygnałów lojalności. Polityka stała się hashtagami. Konflikt stał się treścią. Trump zastąpił deliberację reakcją, a odpowiedzialność – wirusowością. Według Deborda, zamienił państwo w scenę, a obywateli w publiczność.

Spektakl ten wykroczył poza politykę zagraniczną i dotarł do przekazów ekonomicznych Trumpa, które również opierały się na performancji, nostalgii i mitach. Kiedy mówi: „Nie mieliśmy podatku dochodowego… Podatek dochodowy wprowadzono w 1913 roku. Zamiast opodatkowywać naszych obywateli, aby wzbogacić obce narody, powinniśmy nakładać cła i podatki na obce narody, aby wzbogacić naszych obywateli”, nie przedstawia tylko nostalgicznej argumentacji ekonomicznej. Sięga do konkretnego momentu w historii Ameryki.

Chwalona przez niego epoka przed 1913 r. była szczytem Złotego Wieku, okresu charakteryzującego się skrajnymi nierównościami, nieuregulowanym kapitalizmem i nieograniczoną władzą monopoli przemysłowych. Był to również czas, kiedy robotnicy pracowali długie godziny za głodowe wynagrodzenia, często w niebezpiecznych warunkach, podczas gdy niewielka elita gromadziła niewyobrażalne bogactwa. Jednak epoka ta nie pozostała bez sprzeciwu. Dała ona początek amerykańskiemu ruchowi robotniczemu, radykalnym organizacjom i ostatecznie doprowadziła do wprowadzenia progresywnego systemu podatkowego, w tym właśnie podatku dochodowego, który Trump tak krytykuje, w celu redystrybucji bogactwa i ograniczenia kontroli oligarchii.

Jego odwołanie się do tego okresu, przedstawionego jako powrót do wielkości, pomija fakt, że był to również czas powszechnego wyzysku i wstrząsów społecznych. Dla lewicy, a nawet dla centrowych liberałów, powinno to stanowić przypomnienie. Warunki, które idealizuje Trump, są takie same, jak te, które kiedyś wymagały odważnej, zorganizowanej reakcji, od rozwoju związków zawodowych po walkę o prawa pracownicze, sprawiedliwe opodatkowanie i zabezpieczenia społeczne. Jeśli powracamy do tego modelu gospodarczego, musimy również powrócić do tradycji organizacyjnych, które mu przeciwstawiały się. Nie jest to tylko historyczna analogia. Jest to ostrzeżenie i szansa na ożywienie ruchu politycznego, który kiedyś zrewolucjonizował amerykańską gospodarkę od podstaw.

Make Empire Great Again

Był to również początek amerykańskiego imperium. Nie był to okres skupienia się na sobie i powściągliwości, ale agresywnej ekspansji wpływów Stanów Zjednoczonych poza granice kraju. Wojna hiszpańsko-amerykańska w 1898 r. stanowiła decydujący punkt zwrotny, kiedy to Stany Zjednoczone przejęły kontrolę nad Portoryko, Guam i Filipinami, umacniając swoją pozycję globalnej potęgi imperialnej. W tym samym roku Hawaje zostały zaanektowane po zamachu stanu wspieranym przez Stany Zjednoczone. W kolejnych latach Stany Zjednoczone stłumiły ruch niepodległościowy na Filipinach w brutalnej wojnie kolonialnej, interweniowały w Ameryce Łacińskiej na mocy klauzuli Roosevelta i ustanowiły dominację gospodarczą w Chinach poprzez politykę otwartych drzwi. Budowa Kanału Panamskiego, umożliwiona dzięki poparciu dla secesji Panamy od Kolumbii, umocniła kontrolę Stanów Zjednoczonych nad kluczowymi szlakami handlowymi na świecie.

Era, którą przywołuje Trump, nie charakteryzowała się prostotą ani izolacją. Był to czas oligarchicznego kapitalizmu, brutalnej ekspansji i budowania imperium w kraju i za granicą. Retoryka i propozycje Trumpa odzwierciedlają powrót tej imperialnej logiki. Zasugerował on, że Stany Zjednoczone powinny przejąć Grenlandię, nawiązując do XIX-wiecznego przejmowania ziem pod przykrywką języka biznesowego.

Opisał Gazę jako nadmorską nieruchomość, którą można przebudować po bombardowaniach izraelskich, sprowadzając katastrofę humanitarną do okazji na rynku nieruchomości. Zaproponował, aby Rosja mogła zatrzymać terytorium Ukrainy, ponieważ poniosła straty, a później zasugerował, że Stany Zjednoczone mogą skorzystać na minerałach ziem rzadkich Ukrainy podczas odbudowy. Nawet Kanada, długoletni sojusznik, została przedstawiona jako potencjalny pięćdziesiąty pierwszy stan, co wzmocniło postrzeganie sąsiednich krajów jako aktywów, a nie suwerennych partnerów.

Nie są to odosobnione uwagi. Odzwierciedlają one światopogląd, w którym ziemia, ludzie i geopolityka są traktowane jako towary, do których można rościć sobie prawa lub które można wykorzystać. Era idealizowana przez Trumpa położyła podwaliny pod globalny zasięg militarny i gospodarczy Stanów Zjednoczonych, ale wywołała również opór ze strony ruchów robotniczych, antykolonialnych powstań i postępowych reformatorów. Świętowanie tego okresu nie jest oddaniem hołdu wielkości Ameryki. Jest to świętowanie początku amerykańskiego imperium i sygnał jego powrotu.

Imperium zliberalizowane

Pomimo wszystkich rozmów o izolacjonizmie Trumpa i niekończących się debat w telewizji kablowej na temat tego, czy sprowadzi on wojska do domu, nie otrzymaliśmy wycofania się z imperium. Nie było multilateralizmu, nie było mowy o budowaniu narodu, nie było ram praw człowieka. Pozostała surowa, nieprzefiltrowana władza.

Pod rządami Trumpa Stany Zjednoczone nie zakończyły swoich wojen. Po prostu zmieniły sposób ich promowania. Ataki dronów są kontynuowane. Sprzedaż broni wzrosła. Budżety wojskowe nadal rosną. Stany Zjednoczone wycofały się z kluczowych traktatów międzynarodowych, nie w celu promowania pokoju, ale w celu zwiększenia swojej przewagi. Trump wycofał się z porozumienia jądrowego z Iranem i traktatu INF z Rosją. Nic z tego nie świadczyło o powściągliwości. Chodziło o dominację, realizowaną w sposób impulsywny, transakcyjny i głęboko osobisty.

W tym miejscu ujawnia się prawdziwa doktryna Trumpa: imperialna eksploatacja przedstawiana jako zarządzanie marką. Nie „interweniujemy, aby promować demokrację”. Nawet nie „interweniujemy, aby walczyć z terroryzmem”. Ale „interweniujemy, aby otrzymać zapłatę”. Ta doktryna jest kolonialną fantazją osadników, oprawioną w ramy nieruchomości. Odzwierciedla język przymusowego wysiedlania i przebudowy, który od dawna definiuje model biznesowy rodziny Trumpów. Od roli Freda Trumpa w segregacyjnych inwestycjach mieszkaniowych w Queens po projekty gentryfikacyjne Donalda Trumpa na Manhattanie, rodzina zbudowała swoją fortunę, przekształcając dzielnice robotnicze lub marginalizowane w ekskluzywne, przynoszące wysokie zyski przestrzenie.

Kiedy Trump mówi o Gazie jako o okazji do inwestycji w nieruchomości, nie popada w groteskową metaforę. Stosuje logikę gentryfikacji do strefy wojny, wyobrażając sobie zrównane z ziemią, wyludnione tereny jako czyste płótno dla kapitału. Nie jest to odejście od jego przeszłości, ale jej kontynuacja. Ta sama mentalność, która przekształciła mieszkania o stabilnym czynszu w luksusowe wieżowce, teraz traktuje terytoria pokonfliktowe jako nieruchomości, które można nabyć, przemianować i sprzedać.

Wyróżnia się spójność tej logiki w różnych obszarach. Trump nie próbuje ograniczyć zasięgu imperium. Próbuje je spieniężyć, zarządzać nim przy pomocy mniejszej liczby zasad i większej swobody decyzyjnej. Jego polityka handlowa jest zgodna z tym samym scenariuszem. Wojna handlowa z Chinami nie ma na celu solidarności z pracownikami. Chodzi o dominację gospodarczą. Jego groźby wobec Korei Południowej i Japonii nie mają na celu pokoju, są taktyką nacisku.

Przypomina to wymuszenie haraczu. „Macie fajny sojusz. Szkoda by było, gdyby coś mu się stało”.

Kiedy więc ludzie nazywają Trumpa izolacjonistą, prawdziwe pytanie powinno brzmieć: izolowanym od czego? Od traktatów? Tak. Od prawa międzynarodowego? Oczywiście. Ale od wojny, przemocy, imperialnych ambicji? Wcale nie.

Cynicznie rzecz mówiąc, Trump pozbawił amerykańskie imperium „nowego humanizmu”. Usunął pozory, że potęga Stanów Zjednoczonych kieruje się uniwersalnymi wartościami lub moralną odpowiedzialnością. Niektórzy mogą twierdzić, że dążył do zlikwidowania ograniczających mechanizmów kontroli i równowagi, jakie zapewniał ten system. Sprawił, że machina imperium stała się bardziej widoczna, bardziej prymitywna i bardziej transakcyjna. Nie chce zakończyć wojen; chce je zliberalizować. Chciał je posiadać lub przynajmniej wynająć na lepszych warunkach, aby uzyskać zwrot z inwestycji.

W tym sensie Trump nie jest końcem imperium amerykańskiego. jest jego rebrandingiem. Przekształcił je w prywatne przedsiębiorstwo, zarządzane nie przez instytucje lub wspólne ideały, ale przez jednego człowieka i jego instynkt. Zastąpił język globalnego przywództwa językiem umowy. A kiedy umowa się rozpadła, i tak nałożył sankcje, groził lub zbombardował.

Retoryka Trumpa w sprawie Ukrainy jest kolejnym przykładem. Nie jest to wezwanie do pokoju, ale mowa imperium przebrana za pragmatyzm. Trump wykorzystuje groźbę rosyjskiego imperializmu rewanżystowskiego do realizacji neokolonialnej agendy. Przedstawił pomoc USA dla Ukrainy jako uzależnioną od dostępu do wydobycia minerałów ziem rzadkich, wykorzystując wsparcie jako środek nacisku w celu kontroli zasobów. Jak na ironię, sytuacja ta odzwierciedla stan rzeczy za rządów Wiktora Janukowycza, kiedy to proponowana rosyjska unia celna kolidowała z liberalizacją rynku i dostosowaniem regulacyjnym wymaganym do przystąpienia do UE. Podobnie umowa z USA, skupiona na wydobyciu surowców i dostępie korporacji, może narzucić warunki sprzeczne z reformami, które Ukraina musi przeprowadzić, aby przystąpić do UE, lub podważyć te reformy.

Nie jest to antyglobalizm w żadnym wyzwalającym sensie. Nie oferuje solidarności z globalnym Południem, nie zawiera strukturalnej krytyki kapitalizmu ani wizji zbiorowej emancypacji. Jest to odrzucenie wielostronnego liberalizmu na rzecz czegoś starszego: rasistowskiego, eksploatacyjnego i performatywnego imperium, przefiltrowanego przez medialną osobowość Trumpa. Prezydent przedstawia imperium nie jako ciężar, ale jako markę.

Jednak odrzucenie Trumpa jako błazna lub po prostu potępienie jego zwolenników nie pozwala dostrzec głębszej prawdy. Trump nie pojawił się znikąd. Jego wzrost był możliwy dzięki dziesięcioleciom nieudanej polityki neoliberalnej: rosnącym nierównościom, deindustrializacji, załamaniu zaufania publicznego i erozji instytucji demokratycznych. Ponieważ liberalne centrum nie zapewniło stabilności materialnej ani moralnego przywództwa, stworzyło próżnię, którą Trump wypełnia teraz krzykliwością, autorytaryzmem i nostalgią. Liberalni komentatorzy często mylili absurdalność z niespójnością. Jednak postacie takie jak Dugin zrozumiały, że chaos sam w sobie może być strategią polityczną, a nie przeszkodą.

Stawianie oporu imperium takiemu, jakie jest

To, co sprawia, że obecna sytuacja jest szczególnie pilna, to nie tylko sam Trump, ale także gotowość niektórych do usprawiedliwiania lub reinterpretowania jego projektu przez pryzmat nastrojów antyestablishmentowych. Ta pokusa jest nie tylko intelektualnie pusta, ale także niebezpieczna. Jeśli antyimperializm ma mieć jakiekolwiek znaczenie, musi sprzeciwiać się wszystkim imperiom, niezależnie od tego, kto nimi kieruje i jak przedstawiają swoje ambicje.

Wersja imperium Trumpa nie jest zerwaniem z amerykańską potęgą. Jest jej najbardziej skoncentrowaną formą, pozbawioną pozorów, oderwaną od multilateralizmu i napędzaną dominacją, brandingiem i eksploatacją. Nieprzewidywalność Trumpa nie jest oznaką niespójności. Jest częścią jego uroku, zaproszeniem do zerwania, przedstawianym jako autentyczność i siła, nasyconym eschatologią i inscenizowanym jako spektakl.

Wyzwaniem jest nie dać się wciągnąć w spektakl. Nie chodzi o ściganie każdej sprzecznej decyzji, każdej irytującej uwagi lub dezorientującej akcji. To tylko odwraca uwagę krytyków, podczas gdy imperium się umacnia. Oznacza to również akceptację reakcyjnej przesłanki od samego początku, zgodnie z którą każda reakcja staje się odwetem, a nie odmową. Pochłania to czas i energię, które można by poświęcić na organizowanie, edukację lub budowanie alternatyw. Podsyca to reakcyjną machinę i pomaga utrzymać narrację, na której opiera się Trump.

Aby przeciwstawić się imperium takiemu, jakim jest, musimy najpierw je nazwać. Tylko poprzez zidentyfikowanie jego struktury, logiki i atrakcyjności możemy zacząć mu przeciwstawiać się, zamiast ścigać setki ślepych zaułków, które tworzy, odrzuca i zapomina. Te narracje nie mają zostać rozwiązane. Mają wyczerpać. Zadaniem jest przejrzeć je na wylot, a nie dać się im pochłonąć. Wymaga to jasności, konsekwencji i solidarności z tymi, którzy już teraz opierają się na marginesie – nie po kolejnym kryzysie, ale teraz.

Tłumaczenie


Komentarze

Strona ma charakter tylko i wyłącznie informacyjny. Nie namawiamy nikogo do łamania prawa.