Nowożytny myśliciel polityczny Thomas Hobbes określał państwo mianem Lewiatana. Nawiązanie do biblijnego potwora nie jest przypadkowe. Hobbes przedstawił bowiem państwo jako twór absolutny, nieznoszący jakiegokolwiek sprzeciwu. Po wydarzeniach z 11 listopada wydaje się, że pewna część przeciwników tzw. „Marszu Niepodległości” zdaje się – mimo słusznych intencji – dążyć do wzmocnienia kompetencji państwa i rozbudowy aparatu przymusu.
Na forach internetowych i portalach społecznościowych rozlegają się nawoływania do delegalizacji skrajnie prawicowych formacji politycznych. Na Facebooku po tegorocznych zamieszkach w Warszawie nową grupę fanów zyskał profil „Zdelegalizować MW i ONR”. O ile budujący jest fakt, że coraz więcej osób zaczyna dostrzegać zagrożenia, związane z rozwojem skrajnej prawicy, o tyle wydaje się, że rozwiązanie nacjonalistycznych organizacji na drodze prawnej niewiele zmieni. Najbardziej skrajna grupa prawicowych ekstremistów, odpowiedzialna za wiele pobić oraz zabójstw neonazistowska Blood&Honour, nie tworzy sformalizowanych struktur, toteż jej rozbicie na drodze administracyjnej nie jest możliwe. Na zasadach nieformalnych funkcjonuje również najnowszy twór na polskiej skrajnej prawicy – Autonomiczni Nacjonaliści. Tworzą oni lokalne grupki aktywistyczne, wszelkie zaś działania w sferze publicznej, dokonywane pod płaszczykiem patriotyzmu czy czczenia rocznic historycznych, rejestrują jako osoby prywatne. Wiele koncertów, na których występowały nacjonalistyczne kapele, organizowano pod przykrywką np. osiemnastych urodzin.
Znany jest przykład delegalizacji brzeskiego oddziału Obozu Narodowo-Radykalnego, co jednak bynajmniej nie utemperowało działalności tej organizacji w skali ogólnopolskiej. ONR w skali kraju także nie tworzy jednej, scentralizowanej i sformalizowanej struktury, składając się ze współpracujących ze sobą, lokalnych „brygad”. 12 października 2009 r. sąd w Opolu zdecydował o rozwiązaniu jednej z takich brygad, czyli stowarzyszenia z Brzegu. Powodem stał się, „incydent” na Górze św. Anny z 2007 r. Wtedy to nacjonaliści „hajlowali” podczas uroczystości, związanej z rocznicą wybuchu III powstania śląskiego. Mimo tego wyroku poszczególni działacze brzeskiego ONR nie ponieśli większych konsekwencji za tę formę wyrazu politycznych przekonań, a i organizacja w skali ogólnopolskiej nie straciła na znaczeniu.
Odrębną, dyskutowaną po każdym kolejnym 11-tym listopada kwestią jest maskowanie twarzy podczas demonstracji. Mimo wielomiesięcznej batalii władzy – dzięki sprzeciwowi organizacji społecznych – nie udało się przeforsować zakazu zakładania chust czy kominiarek. Jednak kolejne już z rzędu zamieszki prawdopodobnie staną się przyczynkiem do kolejnej batalii politycznej i prawnej w tej kwestii. Warto podkreślić, że swe poparcie dla zakazu zadeklarowała jedyna parlamentarna formacja z lewicą w nazwie – Sojusz Lewicy Demokratycznej. Jak widać przedstawiciele tego postkomunistycznego ugrupowania kiepsko orientują się w realiach działalności neofaszystów, którzy gromadzą i publikują zdjęcia „wrogów rasy”, biorących udział w antyfaszystowskich demonstracjach. Zdarzały się już przypadki ciężkich pobić, a nawet morderstw osób, które były przez skrajnie prawicowych bojówkarzy identyfikowane jako uczestnicy tego rodzaju wydarzeń.
Jednak w kwestii maskowania twarzy nie chodzi tylko o bezpieczeństwo antyfaszystowskich demonstrantów, ale także o to, że potencjalny zakaz stanowiłby bardzo niebezpieczną broń w rękach państwa-Lewiatana. Broń, która mogłaby być użyta nie tylko wobec ważących 50 kg gimnazjalistów, którzy na tegorocznym Marszu Niepodległości biegali w kominiarkach i rzucali petardami gdzie popadnie (tak przynajmniej opisywali swych kompanów użytkownicy forum kabany.net…), ale również wobec ulicznych happenerów, nakładających np. maski zwierząt podczas walki o proanimalistyczne rozwiązania prawne. Co więcej, zakaz maskowania twarzy podczas zgromadzeń mógłby się wiązać z zalaniem sądów masą kuriozalnych spraw. Ustawodawcy nie precyzują bowiem, gdzie kończą się okulary przeciwsłoneczne, a zaczyna niedozwolone maskowanie; gdzie przebiega cienka granica między zmarzniętym obywatelem w szaliku a zamaskowanym zadymiarzem w czarnej chuście.
Wreszcie w zgiełku komentarzy przewijają się i takie, które zdają się potępiać Marsz Niepodległości nie tyle za jego rasistowski i faszystowski charakter, ale za jego przebieg. Można co prawda zrozumieć tego rodzaju podejście u mediów liberalnych, które nie cechują się szczególnym rozeznaniem w niuansach idei politycznych. Jednak takie wypowiedzi przewijają się także wśród osób, deklarujących się jako anarchiści czy antyautorytarni lewicowcy, co już powoduje nie tyle zaskoczenie, ile uruchamia wycie syreny. Takie bowiem podejście jest nader korzystne dla obozu władzy, który w dobie kryzysu z pewnością będzie się borykał w rosnącym radykalizmem ulicy, wobec którego musi przyjąć postawę konfrontacyjną. Niejednokrotnie zresztą Donald Tusk przedstawiał się w mediach jako dzielny szeryf, broniący obywateli przez rozlicznymi zagrożeniami. Z całą pewnością przybędzie mu słupków w sondażach, jeśli teraz chwyci za twarz „radykałów” i „wichrzycieli”. Tym gorzej, jeśli stanie się tak przy mniej lub bardziej świadomym poklasku ze strony niektórych antyfaszystów.
Warto bowiem przypomnieć, że wszystkie prospołeczne rozwiązania osiągano w historii na drodze potężnych demonstracji i walk ulicznych, przy których te z 11 listopada wyglądają jak bójka w piaskownicy w odniesieniu do gali MMA. Jakiekolwiek ustępstwa ze strony władzy i kapitału mają miejsce tylko wtedy, gdy zjednoczony lud w sposób radykalny pokaże swą siłę. Bez bohaterstwa dziesiątków tysięcy rewolucjonistów, którzy na przestrzeni wieków zwalczali monarchię absolutną, kapitalistyczny wyzysk czy faszyzm, nie byłoby nawet tych rudymentów praw socjalnych i politycznych, które obecnie posiadamy.
Warto zatem przekierować krytykę Marszu Niepodległości z jego charakteru czysto technicznego na pole polityczne. W przeciwnym razie antyfaszyści mogą nieświadomie okazać się pożytecznymi idiotami władzy i przy zwalczaniu skrajnej prawicy wyhodować dyszącą bestię. A przecież świat, w którym na każdy metr kwadratowy ulicy przypadałaby jedna kamera, na każdy róg ulicy – patrol policji, a każda demonstracja musiałaby być zgłaszana dwa miesiące wcześniej (z podaniem dokładnej listy jej uczestników) byłby światem jak z sennego koszmaru. A Lewiatana, gdy już się rozrośnie, bardzo trudno okiełznać.