Kobieta wraca o drugiej w nocy do domu. W środku blokowiska, na słabo oświetlonym chodniku, podbiega do niej mężczyzna. Czuć od niego wyraźną woń alkoholu. Jedną ręką zatyka dziewczynie usta, a drugą mocno ściska, popychają w stronę garaży. Napadnięta próbuje się szarpać, jednak napastnik jest silniejszy. Przewraca ją. Kobieta drapie, bije pięściami, próbuje się wyrwać. Mężczyzna jednak wykręca jej ręce, a następnie gwałci. Nazajutrz z samego rana udaje się on na komisariat policji. Pokazuje funkcjonariuszom siniaki i ślady po zadrapianiach. Prokuratura z urzędu wszczyna sprawę przeciwko zgwałconej dziewczynie za napaść na samotnego mężczyznę w środku nocy.
Sytuacja absurdalna? Na poziomie pojedynczego przestępstwa w tak określonych ramach – być może absurdalna. Gdyby jednak rozpatrywać problem w kontekście realiów systemu, to konkluzja musi być odmienna. Większość z nas to ofiary przemocy, bo opresja to integralna część kapitalizmu. W dzieciństwie dyscyplinował nas nauczyciel, nierzadko tłamsząc spontaniczną kreatywność, gdy ta nie była zgodna z kluczem odpowiedzi, załączonym przez wydawcę do zestawu zadań. W drodze do pracy jesteśmy podglądani przez kamery, zamontowane w większości autobusów i tramwajów, a kontroler z pewnością nie pozwoli nam zapomnieć o obowiązku skasowania biletu. W pracy odpowiednio „zatroszczy” się o nas szef (lub szefowa – wszak liberalne feministki dzielnie walczą o parytety). I tak dalej, przez całe życie, pełniąc narzucone role społeczne i reprodukując utarte wzorce kulturowe, jesteśmy poddawani mniej lub bardziej czytelnej opresji.
Szczególnie na przemoc – symboliczną i tę całkiem realną – narażeni są ci, którzy postanowili wyłamać się z tej obłędnej logiki i stworzyć sobie enklawę wolności w systemie zniewolenia. Policja łapie nas, gdy malujemy graffiti lub odbijamy na murze szablon, a gdy próbujemy uciekać, albo szamotać się w czasie zatrzymania – obrywamy pałką. Gdy siedzimy na schodach w czasie blokady eksmisji, policja wynosi nas siłą, a przeciwko nam wytaczane są procesy sądowe. Gdy wyrażamy swoje zdanie w czasie ulicznej demonstracji, jesteśmy nagrywani, spisywani, czasem obrywamy gazem. Gdy jednak na tej samej demonstracji solidarnie przeciwstawimy się policyjnej przemocy – media opiszą nas jako zadymiarzy, wyrzutków społecznych, wrzód na ciele zdrowej, liberalnej demokracji.
Wbrew pozorom nie powinniśmy w tej sytuacji pomstować na brak medialnego obiektywizmu. W gruncie rzeczy bowiem tym powinniśmy być – wyrzutem sumienia dla panów w drogich garniturach (albo pań w drogich garsonkach…), buntem, który przeraża, falą, która przełamuje mity o możliwości społecznego konsensusu.
W wielu krajach regularnie dochodzi do erupcji społecznego niezadowolenia. W Polsce, w trwającym obecnie, wakacyjnym sezonie ogórkowym, spokój liberalnych demokratów zakłóciły dwa policzki. Pierwszy z nich wymierzył Janusz Korwin-Mikke Michałowi Boniemu, drugi – sympatyk partii Zielonych harcerzykowi z ekipy Sebastiana Stelmacha.
Czyn Korwin-Mikkego oburzył znaczną część opinii publicznej. Umiarkowany socjaldemokrata Piotr Szumlewicz gromił w mediach pisanych i społecznościowych ulubieńca kuców, wysyłając go do szpitala psychiatrycznego i przestrzegając przed „niebezpiecznym psychopatą”. Wypada zadać pytanie, czy 110 lat temu Szumlewicz w podobnych słowach wypowiadałby się na temat Stefana Okrzei czy Rewolucyjnych Mścicieli, którzy „policzek” władzy wymierzali za pomocą bomb i pistoletów. Prawdopodobnie nie, bo przecież obecnie mamy kapitalizm i demokrację, a wtedy rządził car, więc i metody oporu były inne.
W istocie jednak Korwin-Mikke, choć ideologicznie plasuje się na biegunie dokładnie przeciwnym, niż socjalistyczni bojowcy sprzed ponad wieku, pełni nieco zbliżoną do nich rolę. Jest symbolicznym głosem części niezadowolonych, przede wszystkim – młodych mężczyzn, którzy czują nad sobą szklany sufit, blokujący im drogi awansu. W takim więc sensie policzek, wymierzony Boniemu, jest w mikroskali tym, czym było rzucenie ładunku wybuchowego w posterunek carskiej policji. Jest to głos buntu, wyrażony metodami, niemieszczącymi się w ramach, wyznaczonych przez daną władzę.
Gdy w Galicji stańczycy prowadzili wiernopoddańczą politykę wobec cesarza, gdy w Wielkopolsce organicznicy starali się nie denerwować kajzera, gdy wreszcie w Kongresówce endecy wybrali drogę legalistyczną – bojowe grupy lewicy obracały w perzynę wszelki społeczny konsensus, gromadząc pod swoimi skrzydłami grupy niezadowolonych. Tak też należy interpretować we współczesnym kontekście czyn Korwin-Mikkego. Politycy przyzwyczaili się do tego, że kilka razy w tygodniu pokażą się w telewizyjnej debacie, stoczą kilka potyczek słownych – by po zakończeniu programu pójść razem na wódkę. Korwin zburzył ich dobry nastrój.
W tym kontekście z kolei policzek, wymierzony zwolennikowi „wodza” Stelmacha, to rysa na szklanej kuli partyjnej, głównonurtowej lewicy. Liderzy tego nurtu przywykli do głoszenia sloganów o „wysokich standardach debaty publicznej” i propagowania strategii non-violence. Dlatego też dziennikarz, proszący o komentarz w kwestii (drobnego) aktu agresji ze strony lewicowego działacza wprawił ich w niemałą konfuzję.
Można by się spodziewać, że – podobnie jak politycy prawicy na wieść o „heroicznym” czynie Korwin-Mikkego – także liderzy partii lewicowych staną murem za kimś, kto czynnie przeciwstawił się działaniom nacjonalistów. Nic bardziej mylnego. Pytani politycy kluczyli jak mogli, byleby tylko nie przyznać, że lewica także stosuje przemoc w obliczu opresji.
Mało tego – gdyby polityków SLD czy Twojego Ruchu wysłać na kurs historii to mogliby się dowiedzieć, że wszelkie ustępstwa i prawa, wywalczone na przestrzeni wieków, osiągano poprzez rozlew krwi. Nie bez przyczyny jednym z symboli wolności jest półnaga kobieta, stojąca z flagą rewolucyjnej Francji na hałdzie zwłok.
Agresorzy nie przebierają w środkach. Także i my – stawiając opór nacjonalizmowi i innym, opresywnym wobec nas zjawiskom – powinniśmy używać wszelkich dostępnych narzędzi. Radykalizm metod ma potencjał do rozpalenia zbiorowej wyobraźni. Jednak pojedyncze policzki buntu nie czynią.