Styczeń 2015Na placu zabaw, który wciśnięty był między dwa potężne bloki, spotykaliśmy się ja, Robert, Marian – Kowal, Artur – Zawiśa, Przemek, Wiciu – Tuman i Krzysiek – Bosy.
Spotykaliśmy się prawie codziennie. Jak tylko jeden wyszedł, zaraz wszyscy wkładali buty i wybiegali z mieszkań; byliśmy wręcz nierozłączni. Jeżeli któryś z nas nie poszedł do szkoły, reszta zostawała solidarnie w domu. Można powiedzieć, że wyznawaliśmy zasadę – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego; do czasu, aż nie trzeba było ponosić odpowiedzialności zbiorowej. Ale przecież to jest nie fair, prawda? Przyjaźń nie polega przecież na tym, żeby cierpieć za czyjeś błędy, a na tym, aby dzielić z nim przyjemności.
Pamiętam upalny dzień. Siedzieliśmy w sześciu na małej ławeczce – jedynym zacienionym fragmencie placu. Nad naszymi głowami rozpościerała się korona pokaźnych rozmiarów drzewa, na które umiał się wspinać tylko Kowal. Tylko on nie bał się wąskich, cienkich konarów, które w każdej chwili mogłyby zarwać się pod naszym ciężarem – a przynajmniej tak to sobie tłumaczyliśmy nasze tchórzostwo.
– Wypala mi móśk! – jęknął Zawiśa.
– He, he! Chyba mózgojady! – zaśmiał się Tuman. – Bo mózgu to już tam nie masz!
– Śpadaj!
– Sam się zbadaj! Ha! Jeden zero dla mnie! – Wiciu podskoczył na ławce z radości. Rozpierała go wręcz duma świetnie dobranej odpowiedzi oraz wyczucia czasu.
Zapadła, wstydliwa dla Artiego, cisza. Długo siedzieliśmy, patrząc bezsensownie w przestrzeń i dłubiąc patyczkami w ziemi. Jedynie Przemo miał konkretne zajęcie. Co jakiś czas posypywał zjeżdżalnie piaskiem, a potem zsuwał się po niej powoli, aby – na złość mamie – pobrudzić spodenki, których bardzo nie lubił. Co prawda śmialiśmy się z niego, a jednak w jakimś stopniu wszyscy przeżywaliśmy ten sam problem. Nikt nie lubił wyrzucać starych, dobrych ciuchów tylko dlatego, że mama kupiła nowe, zazwyczaj zbyt eleganckie.
– Hej, ktoś idzie! Chłopaki! – krzyknął Marian z drzewa.
Zerwaliśmy się z ławki na równe nogi. Nie byliśmy jedynymi bywalcami placu, ale gdyby szedł ktoś znajomy, Kowal nie reagowałby tak żywo. Był raczej mało rozgarniętą osobą, więc takie zachowanie trzeba było uznać za cud roztropności. Znając jego, mógłby od razu rzucić w nich jakimś kamieniem albo nakrzyczeć, udając mówiące drzewo – szczególnie że w liście rosły bardzo gęsto, tworząc świetną kryjówkę. Najwidoczniej speszył go widok obcych chłopaków. Było ich trzech – grubasek z długimi włosami, okularnik i mało wyróżniający się dzieciak, który mieszkał na osiedlu, ale z jakiegoś powody nigdy nie wychodził z domu.
– Ale dziwadła – rzucił Tuman pod nosem.
Patrzyliśmy ze zdziwieniem, kiedy wchodzili na nasz plac.
„Jak mogli?!” – myśleliśmy wspólnie. – „Dlaczego te pajace chcą się bawić akurat tutaj?!”
Ten z goglami na oczach i jego chudy kolega usiedli na huśtawkach. Grubasek musiał stanąć obok, ponieważ nie mieścił się w krzesełku. Co chwilę przeczesywał ręką przetłuszczone włosy, odrzucając je do tyłu. Rozmawiali po cichu, nie zwracając na nas uwag. Nie wiedząc czemu, poczuliśmy do nich nienawiść. Chociaż przez cały czas siedzieliśmy znudzeni, teraz każdy chciał pójść poskakać z huśtawki. Bosy jako pierwszy wziął grudkę ziemi – niezbyt dużą – i cisnął nią w tłuściocha. Nie trafił. Pocisk przeleciał ponad jego głową, uderzając w metalową rurę. Piasek rozprysnął się na wszystkie strony, oślepiając chłopaka. Jego dwaj koledzy zerwali się natychmiast z siedzeń.
– Ej! Co wy? Głupi? – krzyknął okularnik.
– Śpadówa! To naś plac! – krzyknął Arti, chowając się za plecami Przemka.
– Co on gada? – spytał najmniej wyróżniający się chłopak. Jego kolega wzruszył ramionami.
Zawiśa faktycznie mówił dziwacznie, chociaż ja i reszta paczki szybko do tego przywykliśmy. Moja mama kiedyś przy obiedzie wspominała, że to nie wada, ale taki nawyk językowy. Podobno jego rodzice pochodzili z zagranicy (gdziekolwiek to jest).
– Idźcie sobie! Nie chcemy tu takich jak wy! – krzyknął Bosy. – Ty! – Wymierzył palcem w normalnego. – Możesz się bawić z nami. A grubas i czetrooki niech spadają!
– No! Śpadówka! – rzucił Zawiśa, przemieszczając się za plecy Kowala.
Zapadła chwila nerwowej ciszy. Nasze oczy skierowały się teraz na tłuściocha, który powoli przestawał ocierać łzy. Okularnik podszedł do niego i coś zaczął mówić, nawet ciągnął w stronę wyjścia, ale ten ani drgnął. Zaczynaliśmy się niecierpliwić. Chociaż niecelnie, obrzuciliśmy ich jedną salwą pocisków piaskowych. Podziałało – cudaki, zasłaniając się rękami, ciągnąć tłuściocha za koszulkę, szybko wybiegli przez bramę. Ku naszemu przerażaniu nie uciekli w jakieś boczne uliczki między blokami. Szybko przemieścili się wzdłuż płotu i minęli kort tenisowy; biorąc za osłonę gęsto rosnące choinki, zniknęli nam z oczu.
– A co oni tam będą robić?! – wrzasnął Tuman.
– Chodźmy za nimi!
Kiwnęliśmy na siebie i, skuleni nisko, pobiegliśmy tą samą trasą, tylko od strony placu. Długo kluczyliśmy między drzewkami, sprzętami do zabawy i krzakami, nie mogą nikogo znaleźć. Nasłuchiwaliśmy uważnie, czy nie słychać żadnych krzyków lub pojękiwań grubasa, ale nie – cisza. W końcu dostrzegł ich Przemo. Stali przy niedużym drzewie, samotnie rosnącym obok asfaltowego kortu tenisowego. Najnormalniejszy z nich wspinał się z wielką trudnością na samą górę i coś krzyczał do kolegów, ale nie mogliśmy zrozumieć co takiego. Okularnik i grubasek byli zbyt fajtłapowaci, żeby wspiąć się chociażby na rozwidlenie konarów, które było jedynie metr nad ziemią. Położyliśmy się w krzakach przy płocie po drugiej stronie kortu.
– Te niedorajdy o czymś rozmawiają – rzucił Tuman.
– Nie mogę nic uśłiśeć.
– Niech ktoś idzie po bomby – rzucił Kowal. – Nie widzą nas.
Faktycznie, krzaki stanowiły dość dobrą osłonę. Robcio i Arti poszli do piaskownicy po pociski. W tym czasie zdarzyliśmy się naradzić. Ja i Kowal, jako najwięksi, mieliśmy wyjść przez bramę i obrzucić ich piaskiem; w tym czasie reszta przeszłaby przez dziurę w płocie, zachodząc ich od tyłu. Trochę się z Marianem baliśmy wyjść bez żadnej osłony, ale jeszcze większego tchórza mieliśmy przed przyznaniem się do tego. Robert i Zawiśa przynieśli tyle pocisków, ile udało im się nakłaść do koszulek. Rozdzieliliśmy to między siebie, a potem ruszyliśmy.
– Nadchodzą! – krzyknął ten na górze drzewa, najwyraźniej pełniąc funkcje obserwatora.
Zanim podeszliśmy dostatecznie blisko, w naszą stronę poleciał deszcz piasku. Musiał całymi garściami rzucać za jednym razem. Zamknąłem oczy za późno. Bomby spadały na nas jedna za drugą. Z bólu łzy zaczęły mi napływać do podrażnionych oczu. Próbujący uciec, Kowal stratował mnie, całkowicie uniemożliwiając odwrót. Ostatnie co widziałem przed upadkiem to grubasa z okularnikiem, którzy biegli w stronę krzaków z większymi od siebie kijami. Teraz w tamtą stronę leciały pociski. Potem długo leżałem na ziemi, płacząc i ocierając piekące oczy.
– Spadajcie! To nasza baza! – wrzeszczeli.
– Tak! To nasz Czarny Zamek! – Tak nazwali swoją bazę.
Na plac wróciłem, kiedy całkowicie wypłakałem piasek. Chłopaki już tam byli, żywo dyskutując o całej sytuacji.
– To też jest nasze drzewo! – krzyczał Robcio z wypiekami na policzkach. – To też na palcu.
– Naśe! – wtórował Arti.
– Skąd oni w ogóle wzięli aż tyle bomb?! – spytał Marian, majtając nogami. – Chyba nie myślicie, że na drzewach też jest piasek?
– Głupku! Piasek nie rośnie na drzewie!
– Ale go wnieśli. I to był piasek z naszej piaskownicy! – powiedział Tuman.
– Jakby w okolicy nie było innych piaskownic – odparł Bosy.
– Ale to na pewno z naśej!
W czasie dyskusji, na placu pojawiły się dwie dziewczyny, mieszkające w pobliskim bloku. Przeszły zgrabnie przez płot, czego bardzo im zazdrościliśmy, i usiadły na drabinkach – żywo o czymś rozmawiając. One nigdy nie lubiły zabaw z nami, a nam to wcale nie przeszkadzało. Zazwyczaj psuły gry, nie chcąc być jako pierwsze berkiem (bo nie mogły nikogo dogonić) ani nie zgadzały się stać na bramce, kiedy graliśmy w piłkę. Mieliśmy więc w zwyczaju ignorować ich obecność – tym razem jednak sytuacja była poważna. Poszliśmy wszyscy.
– To jest teraz nasz plac, wiecie? Nasza baza – rzucił niepewnie Tuman.
– Naś plac!
– A tam na drzewie zajmują nam miejsce. Jakiś grubas i okularnik. – Kowal skierował palec w stronę Czarnego Zamku, ale dziewczynki nawet nie spojrzały.
– Musicie się do nas przyłączyć i pomóc w odzyskaniu drzewa!
– Nic nie musimy! – powiedziała siedząca wyżej. Wszyscy się w niej podkochiwaliśmy, ale jakoś nie zwracała na nikogo uwagi. Była nawet o rok starsza.
– Musicie! Bo to jest nasz plac i my tu rozkazujemy – krzyknął Przemek. Chciał w końcu czymś zaimponować – miał nadzieję, że zrobi to odwagą.
– A ty się całkowałeś z moją siostrą! – zaśmiała się siedząca niżej.
– Zakochana para! – zaśpiewały obie, kiedy Przemo spłonął rumieńcem.
„On się całował?! Z dziewczyną?” – pomyśleliśmy wspólnie.
– O fuj! – rzucił Robcio cały czerwony. – Całowałeś się?!
Przemo długo patrzył w ziemie, nie wiedząc co zrobić. Zrobił coś, co uznawaliśmy za obrzydliwe, a mimo to bawił się z nami. I do niczego się nie przyznał wcześniej!
– A jakbyśmy się czymś zarazili?! – wrzasnął na niego Tuman. – Głupi jesteś!
– Głupi! Głupi! – wtórował Arti.
Chłopak zaczął cicho podciągać nosem. Łzy spływały powoli po czerwonych policzkach.
– Maże się jak baba! – szyderczo zaśmiał się Bosy.
Przemek nie wytrzymał – pobiegł w stronę bramy. Tamtego dnia już się nie pojawił na placu. Pozostało po nim jedynie nieprzyjemne wspomnienie. Może nawet trochę zazdrości.
– Jak nie chcecie być w naszej bazie, to spadówka! – rzucił nagle Krzysiek.
– Tak! Śpadówka!
– Chodź Paula, idziemy! – parsknęła siedząca wyżej, zeskakując z drabinek. – Pobawimy się gdzie indziej. – Chwyciła koleżankę za rękę, ale ta wywinęła się zręcznie.
– Ale ja chce się bawić tutaj – powiedziała płaczliwie. – Ja nie chce się bawić gdzie indziej. Nie lubię innych placów.
– A ja nie chce bawić się z tymi bałwanami!
– Jak nie chcesz się bawić z nami, to spadaj! To nasz plac! – krzyknął Kowal.
– A gdzie to jest napisane?
Zamiast odpowiedzieć, Marian wziął w garść pokaźnych rozmiarów patyk i zamachnął się nim parę razy. Dziewczyna spojrzała z przerażeniem, a potem pobiegła w ślady Przemka, zostawiając koleżankę samą.
– Paula, idź nam nazbierać bomb piaskowych! – warknął protekcjonalnie Robcio.
– Dobrze – odparła smutno.
– A my pójdziemy na zwiad!
Wszyscy pokiwaliśmy głowami. Kucając, podeszliśmy do krzaków, z których wcześniej obserwowaliśmy drzewo. Nikogo nie było – jakby wszyscy chłopcy nagle wyparowali. A przecież grubas nie był w stanie wejść na drzewo, żeby ukryć się w liściach. Długą chwilę wpatrywaliśmy się w Czarny Zamek, licząc na jakikolwiek ruch. Nic się nie działo – tylko wiatr delikatnie kołysał koroną. Tuman machnął ręką, abyśmy poszli wzdłuż płotu i wyszli przez dziurę.
Niestety, na ten sam pomysł wpadli nasi przeciwnicy; i do tego zauważyli, jak nadchodzimy. Marian, idący na przodzie, dostał tak mocno kijem po głowie, aż upadł nieruchomy na ziemię.
– Zaśadzka! – wrzasnął Arti i rzucił się do ucieczki.
Przeciskaliśmy się, stłoczeni przy dziurze, ciągle dostając po plecach to kijem, to pociskiem piaskowym. Nie wiem, jak długo kotłowaliśmy się przy przejściu, ale wbiegając na plac, byliśmy cali zdyszani i spoceni. Nawet Kowal dołączył do grupy, chociaż bez większego pośpiechu, najwyraźniej ciągle oszołomiony.
– Aaaa! – wrzasnął Robcio. – Znowu przegraliśmy!
– Mośe powinniśmy śobie odpuścić?
– Odpuścić? A co, baba jesteś?
– Nie! Oczywiście, śe nie! Ja tak tylko…
– Chodźcie na ławeczkę – rzucił cicho Bosy.
Nie zdarzyliśmy jednak pokonać nawet połowy drogi, kiedy zauważyliśmy, że na plac wchodzą dwaj młodsi chłopcy z sąsiedniego bloku. Przychodzili tu co jakiś czas, zawsze późnymi popołudniami, grać w piłkę. I dzisiaj mieli ją ze sobą. Od razu odzyskaliśmy dawny wigor. Musieliśmy przecież pozyskać sobie jakieś dodatkowe siły. Szybko ruszyliśmy w ich stronę, zastępując drogę jeszcze w bramie.
– To nasz plac! – powiedział Robcio. Chłopacy spojrzeli po sobie, jakby nie do końca rozumieli, o czym mowa. – Czy ja gadam po chińsku?
– Tak, nasz plac – dodał Marian bez emocji, masując się po głowie i wspierając na kiju. Od czasu zasadzki był jakiś otępiały i wypompowany.
– I? – spytał enigmatycznie trzymający piłkę.
– I jeżeli chcecie się na nim bawić, musicie się bawić z nami.
– Bo?
– Bo tak! – palnął Kowal, widząc konsternacje reszty. – A jak nie to zabierzemy wam piłkę!
– Ale… a! – Chłopiec chciał coś powiedzieć, ale nim się zorientował, Marian wyrwał mu piłkę z rąk. – Oddawaj! To moje!
– Teraz już nasze! Chyba że będziesz się z nami bawił! – krzyknął Bosy.
– To nie fair! – rozpłakał się ten dotychczas milczący. – Nie możecie!
– Możemy! To w końcu nasz plac! – powiedział spokojnie Robico.
Obaj spuścili głowy i pokiwali nimi smutno.
– Naśa armia! – podskoczył z radości Arti.
Raźno poszliśmy z nowymi wojownikami do Puli. Okazało się, że ta nie wykonała zadania. Przyszykowała tylko parę, równo ułożonych obok siebie, pocisków. Później jednak znudziło ją szukanie bomb, jak się tłumaczyła. Małymi rączkami radośnie rozgarniała suchy piasek, wsypujący się do ogromnej, długiej na łokieć, dziury. Najwidoczniej dobrze się bawiła, zanim przyszliśmy.
– I tak nie wygracie – rzucił smutno ten, któremu Marian odebrał piłkę.
– Wygramy! – krzyknął Zawiśa.
– Sami nazbieramy pocisków! – dodał Tuman. – No, na co czekacie? Zbierajcie, jak chcecie odzyskać piłę.
Świeżo zwerbowani chłopcy od razu skoczyli do piaskownicy i, pod naszym czujnym okiem, zaczęli wybierać co większe bomby. W końcu udało się uzbierać tyle, żeby z Czarnego Zamku została góra piasku. Urwaliśmy kije, które nadawały się na miecze i podeszliśmy po cichu do krzaków. Przy drzewie nie było nikogo. Specjalnie wysłaliśmy Bosego na zwiady przy dziurze, ale i tam nie mógł wypatrzeć dziwaków. Postanowiliśmy, że pójdziemy przez bramę. Tylko na otwartym polu nie mogli nas zaatakować z zaskoczenia.
Wybiegliśmy z bojowym okrzykiem na ustach. Pomarańczowo-różowa łuna zachodzącego słońca roztaczała się po nieboskłonie. Ogromna kula ognia strzelała ostatnimi promieniami, oślepiając naszą szaleńczą armię. Wrzaskom nie odpowiedziała natura – konary drzew jakby nagle znieruchomiały, obserwując pilnie. Trawy schowały głowy w piasek, nie chcąc oglądać naszych butów. Wiele pocisków w ogóle nie trafiało i rozbijało się na chodniku. Mrużąc oczy, miotaliśmy piaskiem bez ustanku. W naszą stronę nie poleciało nawet ziarenko.
– Nikogo nie ma? – spytał Arti, wychylając się zza pleców Kowala.
– Pewnie im się znudziło i sobie poszli – rzucił jeden z przymuszonych do walki chłopaków. Drugiego nie było. Wykorzystał zamieszanie i cofnął się po piłkę. – To do zobaczenia! – krzyknął.
– Czyli wygraliśmy?
– Tak! Jesteśmy najlepsi! – krzyknął Bosy. – Teraz Czarny Zamek jest nasz!
– A to jak nazwiemy naszą bazę? – spytał podekscytowany Robert.
– Polska! – wykrzyknął Bosy.
– Ale tak śamo? – Arti rozłożył ręce niczym Jezus na krzyżyku. – Oni mają dwa śłowa.
– To niech będzie Wielka Polska! Bo jesteśmy więksi od nich! – krzyknął Robcio, nie mogąc powstrzymać emocji.
– Ale na naszym placu nie ma nic wielkiego. Nawet nasze drzewko jest mniejsze – jęknął Tuman, kucając. Od tego ciągłe biegania zaczynały go boleć nogi.
– To co! Ale będzie Wielka Polska i tyle!
Bosy spojrzał na przyjaciela z dezaprobatą. Nie podobał mu się ten pomysł. Miał własny, ale nie chciał go wypowiadać głośno – zazdrościł fajnej nazwy, jaką wymyślił kolega.
– To jest głupie! – rzucił.
– Ty jesteś głupi! Jak but!
– Ty jesteś but! I to lewy!
Robcio i Bosy spojrzeli na siebie z ukosa, postępując parę kroków do środka kółka. Duma obu została bardzo mocno urażona tymi obelgami.
– Chcesz na solo? Zobaczymy, kto jest głupszy. He? – warczał Krzysiek.
I skoczyliby sobie do gardeł, gdyby przez okno nie wyjrzała matka Tumana, krzycząc:
– Chłopcy, dość już tych zabaw! Kto to widział, żeby tak późno się szlajać! A zaraz będzie ciemno. Dalej na kolacje!
Faktycznie, słońce już prawie zaszło.
Pamiętam upalny dzień. Siedzieliśmy w sześciu na małej ławeczce – jedynym zacienionym fragmencie placu. Nad naszymi głowami rozpościerała się korona pokaźnych rozmiarów drzewa, na które umiał się wspinać tylko Kowal. Tylko on nie bał się wąskich, cienkich konarów, które w każdej chwili mogłyby zarwać się pod naszym ciężarem – a przynajmniej tak to sobie tłumaczyliśmy nasze tchórzostwo.
– Wypala mi móśk! – jęknął Zawiśa.
– He, he! Chyba mózgojady! – zaśmiał się Tuman. – Bo mózgu to już tam nie masz!
– Śpadaj!
– Sam się zbadaj! Ha! Jeden zero dla mnie! – Wiciu podskoczył na ławce z radości. Rozpierała go wręcz duma świetnie dobranej odpowiedzi oraz wyczucia czasu.
Zapadła, wstydliwa dla Artiego, cisza. Długo siedzieliśmy, patrząc bezsensownie w przestrzeń i dłubiąc patyczkami w ziemi. Jedynie Przemo miał konkretne zajęcie. Co jakiś czas posypywał zjeżdżalnie piaskiem, a potem zsuwał się po niej powoli, aby – na złość mamie – pobrudzić spodenki, których bardzo nie lubił. Co prawda śmialiśmy się z niego, a jednak w jakimś stopniu wszyscy przeżywaliśmy ten sam problem. Nikt nie lubił wyrzucać starych, dobrych ciuchów tylko dlatego, że mama kupiła nowe, zazwyczaj zbyt eleganckie.
– Hej, ktoś idzie! Chłopaki! – krzyknął Marian z drzewa.
Zerwaliśmy się z ławki na równe nogi. Nie byliśmy jedynymi bywalcami placu, ale gdyby szedł ktoś znajomy, Kowal nie reagowałby tak żywo. Był raczej mało rozgarniętą osobą, więc takie zachowanie trzeba było uznać za cud roztropności. Znając jego, mógłby od razu rzucić w nich jakimś kamieniem albo nakrzyczeć, udając mówiące drzewo – szczególnie że w liście rosły bardzo gęsto, tworząc świetną kryjówkę. Najwidoczniej speszył go widok obcych chłopaków. Było ich trzech – grubasek z długimi włosami, okularnik i mało wyróżniający się dzieciak, który mieszkał na osiedlu, ale z jakiegoś powody nigdy nie wychodził z domu.
– Ale dziwadła – rzucił Tuman pod nosem.
Patrzyliśmy ze zdziwieniem, kiedy wchodzili na nasz plac.
„Jak mogli?!” – myśleliśmy wspólnie. – „Dlaczego te pajace chcą się bawić akurat tutaj?!”
Ten z goglami na oczach i jego chudy kolega usiedli na huśtawkach. Grubasek musiał stanąć obok, ponieważ nie mieścił się w krzesełku. Co chwilę przeczesywał ręką przetłuszczone włosy, odrzucając je do tyłu. Rozmawiali po cichu, nie zwracając na nas uwag. Nie wiedząc czemu, poczuliśmy do nich nienawiść. Chociaż przez cały czas siedzieliśmy znudzeni, teraz każdy chciał pójść poskakać z huśtawki. Bosy jako pierwszy wziął grudkę ziemi – niezbyt dużą – i cisnął nią w tłuściocha. Nie trafił. Pocisk przeleciał ponad jego głową, uderzając w metalową rurę. Piasek rozprysnął się na wszystkie strony, oślepiając chłopaka. Jego dwaj koledzy zerwali się natychmiast z siedzeń.
– Ej! Co wy? Głupi? – krzyknął okularnik.
– Śpadówa! To naś plac! – krzyknął Arti, chowając się za plecami Przemka.
– Co on gada? – spytał najmniej wyróżniający się chłopak. Jego kolega wzruszył ramionami.
Zawiśa faktycznie mówił dziwacznie, chociaż ja i reszta paczki szybko do tego przywykliśmy. Moja mama kiedyś przy obiedzie wspominała, że to nie wada, ale taki nawyk językowy. Podobno jego rodzice pochodzili z zagranicy (gdziekolwiek to jest).
– Idźcie sobie! Nie chcemy tu takich jak wy! – krzyknął Bosy. – Ty! – Wymierzył palcem w normalnego. – Możesz się bawić z nami. A grubas i czetrooki niech spadają!
– No! Śpadówka! – rzucił Zawiśa, przemieszczając się za plecy Kowala.
Zapadła chwila nerwowej ciszy. Nasze oczy skierowały się teraz na tłuściocha, który powoli przestawał ocierać łzy. Okularnik podszedł do niego i coś zaczął mówić, nawet ciągnął w stronę wyjścia, ale ten ani drgnął. Zaczynaliśmy się niecierpliwić. Chociaż niecelnie, obrzuciliśmy ich jedną salwą pocisków piaskowych. Podziałało – cudaki, zasłaniając się rękami, ciągnąć tłuściocha za koszulkę, szybko wybiegli przez bramę. Ku naszemu przerażaniu nie uciekli w jakieś boczne uliczki między blokami. Szybko przemieścili się wzdłuż płotu i minęli kort tenisowy; biorąc za osłonę gęsto rosnące choinki, zniknęli nam z oczu.
– A co oni tam będą robić?! – wrzasnął Tuman.
– Chodźmy za nimi!
Kiwnęliśmy na siebie i, skuleni nisko, pobiegliśmy tą samą trasą, tylko od strony placu. Długo kluczyliśmy między drzewkami, sprzętami do zabawy i krzakami, nie mogą nikogo znaleźć. Nasłuchiwaliśmy uważnie, czy nie słychać żadnych krzyków lub pojękiwań grubasa, ale nie – cisza. W końcu dostrzegł ich Przemo. Stali przy niedużym drzewie, samotnie rosnącym obok asfaltowego kortu tenisowego. Najnormalniejszy z nich wspinał się z wielką trudnością na samą górę i coś krzyczał do kolegów, ale nie mogliśmy zrozumieć co takiego. Okularnik i grubasek byli zbyt fajtłapowaci, żeby wspiąć się chociażby na rozwidlenie konarów, które było jedynie metr nad ziemią. Położyliśmy się w krzakach przy płocie po drugiej stronie kortu.
– Te niedorajdy o czymś rozmawiają – rzucił Tuman.
– Nie mogę nic uśłiśeć.
– Niech ktoś idzie po bomby – rzucił Kowal. – Nie widzą nas.
Faktycznie, krzaki stanowiły dość dobrą osłonę. Robcio i Arti poszli do piaskownicy po pociski. W tym czasie zdarzyliśmy się naradzić. Ja i Kowal, jako najwięksi, mieliśmy wyjść przez bramę i obrzucić ich piaskiem; w tym czasie reszta przeszłaby przez dziurę w płocie, zachodząc ich od tyłu. Trochę się z Marianem baliśmy wyjść bez żadnej osłony, ale jeszcze większego tchórza mieliśmy przed przyznaniem się do tego. Robert i Zawiśa przynieśli tyle pocisków, ile udało im się nakłaść do koszulek. Rozdzieliliśmy to między siebie, a potem ruszyliśmy.
– Nadchodzą! – krzyknął ten na górze drzewa, najwyraźniej pełniąc funkcje obserwatora.
Zanim podeszliśmy dostatecznie blisko, w naszą stronę poleciał deszcz piasku. Musiał całymi garściami rzucać za jednym razem. Zamknąłem oczy za późno. Bomby spadały na nas jedna za drugą. Z bólu łzy zaczęły mi napływać do podrażnionych oczu. Próbujący uciec, Kowal stratował mnie, całkowicie uniemożliwiając odwrót. Ostatnie co widziałem przed upadkiem to grubasa z okularnikiem, którzy biegli w stronę krzaków z większymi od siebie kijami. Teraz w tamtą stronę leciały pociski. Potem długo leżałem na ziemi, płacząc i ocierając piekące oczy.
– Spadajcie! To nasza baza! – wrzeszczeli.
– Tak! To nasz Czarny Zamek! – Tak nazwali swoją bazę.
Na plac wróciłem, kiedy całkowicie wypłakałem piasek. Chłopaki już tam byli, żywo dyskutując o całej sytuacji.
– To też jest nasze drzewo! – krzyczał Robcio z wypiekami na policzkach. – To też na palcu.
– Naśe! – wtórował Arti.
– Skąd oni w ogóle wzięli aż tyle bomb?! – spytał Marian, majtając nogami. – Chyba nie myślicie, że na drzewach też jest piasek?
– Głupku! Piasek nie rośnie na drzewie!
– Ale go wnieśli. I to był piasek z naszej piaskownicy! – powiedział Tuman.
– Jakby w okolicy nie było innych piaskownic – odparł Bosy.
– Ale to na pewno z naśej!
W czasie dyskusji, na placu pojawiły się dwie dziewczyny, mieszkające w pobliskim bloku. Przeszły zgrabnie przez płot, czego bardzo im zazdrościliśmy, i usiadły na drabinkach – żywo o czymś rozmawiając. One nigdy nie lubiły zabaw z nami, a nam to wcale nie przeszkadzało. Zazwyczaj psuły gry, nie chcąc być jako pierwsze berkiem (bo nie mogły nikogo dogonić) ani nie zgadzały się stać na bramce, kiedy graliśmy w piłkę. Mieliśmy więc w zwyczaju ignorować ich obecność – tym razem jednak sytuacja była poważna. Poszliśmy wszyscy.
– To jest teraz nasz plac, wiecie? Nasza baza – rzucił niepewnie Tuman.
– Naś plac!
– A tam na drzewie zajmują nam miejsce. Jakiś grubas i okularnik. – Kowal skierował palec w stronę Czarnego Zamku, ale dziewczynki nawet nie spojrzały.
– Musicie się do nas przyłączyć i pomóc w odzyskaniu drzewa!
– Nic nie musimy! – powiedziała siedząca wyżej. Wszyscy się w niej podkochiwaliśmy, ale jakoś nie zwracała na nikogo uwagi. Była nawet o rok starsza.
– Musicie! Bo to jest nasz plac i my tu rozkazujemy – krzyknął Przemek. Chciał w końcu czymś zaimponować – miał nadzieję, że zrobi to odwagą.
– A ty się całkowałeś z moją siostrą! – zaśmiała się siedząca niżej.
– Zakochana para! – zaśpiewały obie, kiedy Przemo spłonął rumieńcem.
„On się całował?! Z dziewczyną?” – pomyśleliśmy wspólnie.
– O fuj! – rzucił Robcio cały czerwony. – Całowałeś się?!
Przemo długo patrzył w ziemie, nie wiedząc co zrobić. Zrobił coś, co uznawaliśmy za obrzydliwe, a mimo to bawił się z nami. I do niczego się nie przyznał wcześniej!
– A jakbyśmy się czymś zarazili?! – wrzasnął na niego Tuman. – Głupi jesteś!
– Głupi! Głupi! – wtórował Arti.
Chłopak zaczął cicho podciągać nosem. Łzy spływały powoli po czerwonych policzkach.
– Maże się jak baba! – szyderczo zaśmiał się Bosy.
Przemek nie wytrzymał – pobiegł w stronę bramy. Tamtego dnia już się nie pojawił na placu. Pozostało po nim jedynie nieprzyjemne wspomnienie. Może nawet trochę zazdrości.
– Jak nie chcecie być w naszej bazie, to spadówka! – rzucił nagle Krzysiek.
– Tak! Śpadówka!
– Chodź Paula, idziemy! – parsknęła siedząca wyżej, zeskakując z drabinek. – Pobawimy się gdzie indziej. – Chwyciła koleżankę za rękę, ale ta wywinęła się zręcznie.
– Ale ja chce się bawić tutaj – powiedziała płaczliwie. – Ja nie chce się bawić gdzie indziej. Nie lubię innych placów.
– A ja nie chce bawić się z tymi bałwanami!
– Jak nie chcesz się bawić z nami, to spadaj! To nasz plac! – krzyknął Kowal.
– A gdzie to jest napisane?
Zamiast odpowiedzieć, Marian wziął w garść pokaźnych rozmiarów patyk i zamachnął się nim parę razy. Dziewczyna spojrzała z przerażeniem, a potem pobiegła w ślady Przemka, zostawiając koleżankę samą.
– Paula, idź nam nazbierać bomb piaskowych! – warknął protekcjonalnie Robcio.
– Dobrze – odparła smutno.
– A my pójdziemy na zwiad!
Wszyscy pokiwaliśmy głowami. Kucając, podeszliśmy do krzaków, z których wcześniej obserwowaliśmy drzewo. Nikogo nie było – jakby wszyscy chłopcy nagle wyparowali. A przecież grubas nie był w stanie wejść na drzewo, żeby ukryć się w liściach. Długą chwilę wpatrywaliśmy się w Czarny Zamek, licząc na jakikolwiek ruch. Nic się nie działo – tylko wiatr delikatnie kołysał koroną. Tuman machnął ręką, abyśmy poszli wzdłuż płotu i wyszli przez dziurę.
Niestety, na ten sam pomysł wpadli nasi przeciwnicy; i do tego zauważyli, jak nadchodzimy. Marian, idący na przodzie, dostał tak mocno kijem po głowie, aż upadł nieruchomy na ziemię.
– Zaśadzka! – wrzasnął Arti i rzucił się do ucieczki.
Przeciskaliśmy się, stłoczeni przy dziurze, ciągle dostając po plecach to kijem, to pociskiem piaskowym. Nie wiem, jak długo kotłowaliśmy się przy przejściu, ale wbiegając na plac, byliśmy cali zdyszani i spoceni. Nawet Kowal dołączył do grupy, chociaż bez większego pośpiechu, najwyraźniej ciągle oszołomiony.
– Aaaa! – wrzasnął Robcio. – Znowu przegraliśmy!
– Mośe powinniśmy śobie odpuścić?
– Odpuścić? A co, baba jesteś?
– Nie! Oczywiście, śe nie! Ja tak tylko…
– Chodźcie na ławeczkę – rzucił cicho Bosy.
Nie zdarzyliśmy jednak pokonać nawet połowy drogi, kiedy zauważyliśmy, że na plac wchodzą dwaj młodsi chłopcy z sąsiedniego bloku. Przychodzili tu co jakiś czas, zawsze późnymi popołudniami, grać w piłkę. I dzisiaj mieli ją ze sobą. Od razu odzyskaliśmy dawny wigor. Musieliśmy przecież pozyskać sobie jakieś dodatkowe siły. Szybko ruszyliśmy w ich stronę, zastępując drogę jeszcze w bramie.
– To nasz plac! – powiedział Robcio. Chłopacy spojrzeli po sobie, jakby nie do końca rozumieli, o czym mowa. – Czy ja gadam po chińsku?
– Tak, nasz plac – dodał Marian bez emocji, masując się po głowie i wspierając na kiju. Od czasu zasadzki był jakiś otępiały i wypompowany.
– I? – spytał enigmatycznie trzymający piłkę.
– I jeżeli chcecie się na nim bawić, musicie się bawić z nami.
– Bo?
– Bo tak! – palnął Kowal, widząc konsternacje reszty. – A jak nie to zabierzemy wam piłkę!
– Ale… a! – Chłopiec chciał coś powiedzieć, ale nim się zorientował, Marian wyrwał mu piłkę z rąk. – Oddawaj! To moje!
– Teraz już nasze! Chyba że będziesz się z nami bawił! – krzyknął Bosy.
– To nie fair! – rozpłakał się ten dotychczas milczący. – Nie możecie!
– Możemy! To w końcu nasz plac! – powiedział spokojnie Robico.
Obaj spuścili głowy i pokiwali nimi smutno.
– Naśa armia! – podskoczył z radości Arti.
Raźno poszliśmy z nowymi wojownikami do Puli. Okazało się, że ta nie wykonała zadania. Przyszykowała tylko parę, równo ułożonych obok siebie, pocisków. Później jednak znudziło ją szukanie bomb, jak się tłumaczyła. Małymi rączkami radośnie rozgarniała suchy piasek, wsypujący się do ogromnej, długiej na łokieć, dziury. Najwidoczniej dobrze się bawiła, zanim przyszliśmy.
– I tak nie wygracie – rzucił smutno ten, któremu Marian odebrał piłkę.
– Wygramy! – krzyknął Zawiśa.
– Sami nazbieramy pocisków! – dodał Tuman. – No, na co czekacie? Zbierajcie, jak chcecie odzyskać piłę.
Świeżo zwerbowani chłopcy od razu skoczyli do piaskownicy i, pod naszym czujnym okiem, zaczęli wybierać co większe bomby. W końcu udało się uzbierać tyle, żeby z Czarnego Zamku została góra piasku. Urwaliśmy kije, które nadawały się na miecze i podeszliśmy po cichu do krzaków. Przy drzewie nie było nikogo. Specjalnie wysłaliśmy Bosego na zwiady przy dziurze, ale i tam nie mógł wypatrzeć dziwaków. Postanowiliśmy, że pójdziemy przez bramę. Tylko na otwartym polu nie mogli nas zaatakować z zaskoczenia.
Wybiegliśmy z bojowym okrzykiem na ustach. Pomarańczowo-różowa łuna zachodzącego słońca roztaczała się po nieboskłonie. Ogromna kula ognia strzelała ostatnimi promieniami, oślepiając naszą szaleńczą armię. Wrzaskom nie odpowiedziała natura – konary drzew jakby nagle znieruchomiały, obserwując pilnie. Trawy schowały głowy w piasek, nie chcąc oglądać naszych butów. Wiele pocisków w ogóle nie trafiało i rozbijało się na chodniku. Mrużąc oczy, miotaliśmy piaskiem bez ustanku. W naszą stronę nie poleciało nawet ziarenko.
– Nikogo nie ma? – spytał Arti, wychylając się zza pleców Kowala.
– Pewnie im się znudziło i sobie poszli – rzucił jeden z przymuszonych do walki chłopaków. Drugiego nie było. Wykorzystał zamieszanie i cofnął się po piłkę. – To do zobaczenia! – krzyknął.
– Czyli wygraliśmy?
– Tak! Jesteśmy najlepsi! – krzyknął Bosy. – Teraz Czarny Zamek jest nasz!
– A to jak nazwiemy naszą bazę? – spytał podekscytowany Robert.
– Polska! – wykrzyknął Bosy.
– Ale tak śamo? – Arti rozłożył ręce niczym Jezus na krzyżyku. – Oni mają dwa śłowa.
– To niech będzie Wielka Polska! Bo jesteśmy więksi od nich! – krzyknął Robcio, nie mogąc powstrzymać emocji.
– Ale na naszym placu nie ma nic wielkiego. Nawet nasze drzewko jest mniejsze – jęknął Tuman, kucając. Od tego ciągłe biegania zaczynały go boleć nogi.
– To co! Ale będzie Wielka Polska i tyle!
Bosy spojrzał na przyjaciela z dezaprobatą. Nie podobał mu się ten pomysł. Miał własny, ale nie chciał go wypowiadać głośno – zazdrościł fajnej nazwy, jaką wymyślił kolega.
– To jest głupie! – rzucił.
– Ty jesteś głupi! Jak but!
– Ty jesteś but! I to lewy!
Robcio i Bosy spojrzeli na siebie z ukosa, postępując parę kroków do środka kółka. Duma obu została bardzo mocno urażona tymi obelgami.
– Chcesz na solo? Zobaczymy, kto jest głupszy. He? – warczał Krzysiek.
I skoczyliby sobie do gardeł, gdyby przez okno nie wyjrzała matka Tumana, krzycząc:
– Chłopcy, dość już tych zabaw! Kto to widział, żeby tak późno się szlajać! A zaraz będzie ciemno. Dalej na kolacje!
Faktycznie, słońce już prawie zaszło.