Młodzież robi się głodna, a bogaci znów pojawili się na karcie dań. Ten przysmak pojawił się po raz pierwszy w 18 wieku, gdy to filozof Jean-Jacques Rousseau rzekł: „Gdy ludzie nie będą mieli już co jeść, pozjadają bogatych”. Dziś to stwierdzenie pojawia się w niemal wszystkich social mediach. Na TikTok’u pojawiają się virale przedstawiające młodzież wymachującą widłami przed każdym, kto posiada samochód uruchamiany przyciskiem zapłonu oraz lodówkę z dystrybutorem schłodzonej wody i kostek lodu. Jedna ze sławniejszych millenialsek, nowojorska, zbuntowana demokratka Alexandria Ocasio-Cortez, zgrabnie podsumowała ducha czasu swojej generacji, lecz nie wszystkim przypadło to do gustu. Kongresmenka przyjęła zaproszenie z wstępem wolnym na jedną z ekskluzywnych imprez i pojawiła się na niej odziana w suknię przyozdobioną napisem „Opodatkować bogatych”. Po tym wydarzeniu nawet część lewicowców dołączyła do prawicowego lamentu. Jednak bez większego znaczenia jest to czy ktokolwiek odebrał to jako zuchwałe dążenie do tego by chorobliwie bogaci zakrztusili się drinkami na własnej, ekskluzywnej imprezie czy był to wyjątkowo skompromitowany performance, jedno jest pewne – wszystko to pokazuje, że elity nie są już w stanie uciec przed młodzieżą napinającą swe polityczne mięśnie.
Czy wobec tego światowi miliarderzy oraz właściciele luksusowych gadżetów gospodarstwa domowego powinni zacząć spać z jednym okiem otwartym? Niespecjalnie. Millenialsi (urodzeni na początku lat ‘80 i w połowie lat ‘90) oraz Zoomerzy (generacja następna) w zdecydowanej większości nie popierają przemocy, mimo to na rzeczy jest coś więcej niż tylko memy.
Nie da się nie zauważyć, że nie tylko w Polsce, ale i wielu innych częściach świata pogłębia się problem braku powszechnych programów przystępnego cenowo mieszkalnictwa, oraz problem niskich płac i drogich kredytów. Wytwarza się swego rodzaju nieurodzaj, który hamuje całe życie społeczne i jego pozytywny, zrównoważony rozwój.
Prawie ośmiu na dziesięciu młodych Brytyjczyków obwinia za ten stan rzeczy kapitalizm, a dwie trzecie z nich deklaruje, że chciałoby żyć w systemie ekonomicznym opartym o socjalizm. Po drugiej stronie Atlantyku w 2016 roku uczelnia Harvardu przeprowadziła badania, wykazując, że ponad 50% młodych ludzi w tym sercu leseferyzmu odrzuca kapitalizm. Sondaże Instytutu Gallupa z 2018 roku wskazały zaś, że tylko 45% młodych ludzi (w spadku z 68% na rok 2010) widzi pozytywne aspekty kapitalizmu.
Co raz częściej można usłyszeć racjonalne i zdesperowane głosy młodych pracowników zawiedzionych kapitalizmem: „Cały czas wynajmuję. W jaki sposób miałoby mnie kiedykolwiek stać na zakup domu czy mieszkania? Moja matka pracuje jako osoba sprzątająca, ojciec jest ograniczony ruchowo, a znajomi, którzy mogli pozwolić sobie na zakup mieszkania otrzymali pomoc od swoich rodziców. To już nie kwestia posiadania pracy i oszczędzania. Dziś co raz częściej zakup mieszkania można osiągnąć jedynie poprzez odziedziczenie pieniędzy.”
W kolejnych sondażach z 2019 roku, tym razem fundacji Barnardo, dwie trzecie osób poniżej 25 roku życia uważa, że ich pokolenie będzie bardziej poszkodowane niż pokolenie ich rodziców. Tak pesymistyczne rozumowanie wśród młodzieży to dosyć nowy trend w stosunku do lat ‘60, gdzie osoby wkraczające w dorosłość miały to poczucie nacechowane bardzo optymistyczne, że wszystko zmierza w lepszym kierunku, modernistycznym, że społeczeństwo będzie się już tylko rozwijać.
Obecnie przeważają obawy o to czy w ogóle powinno się sprowadzać na ten świat potomstwo dopóki panuje neoliberalny kapitalizm i czy ten świat w tym społecznie destrukcyjnym schemacie przetrwa.
Mainstreamowe media nie wykazują zbyt wiele sympatii dla społecznej tematyki zabezpieczenia standardów życia, internet zaś oferuje młodym wzajemną edukację polityczną. Mimo iż młodzież nie jest w pełni zanurzona w radykalnej literaturze to tutaj się odnajduje, zawiązuje przyjaźnie i tworzy swoją przestrzeń rodzącą pytania podważające fundamenty neoliberalizmu.
Nie oznacza to jednak, że szeroko pojęta lewica powinna czekać do momentu, aż demografia sama zapewni jej polityczne zwycięstwo, które do tej pory umykało.
Jak ostrzega ekonomista James Meadway w swym artykule zatytułowanym „Lewicowe pokolenie może nie być tak lewicowe jak mogłoby się wydawać”, prawicowe, populistyczne odpowiedzi na rozczarowanie młodych ludzi wciąż mogą się przebić.
We Francji wielu młodych ludzi skręciło politycznie w prawą stronę. W Wielkiej Brytanii niewielu jest członkami związków zawodowych, które w przeszłości pomagały kształtować postawy antykapitalistyczne. Wśród wielu młodych ludzi niektóre klasycznie prawicowe nastroje współistnieją z postawami lewicowymi.
Nasuwa to pytania jak lewicowcy powinni prowadzić dziś antykapitalistyczną politykę?
W stronę nowej antykapitalistycznej polityki
Ludzkość znalazła się w punkcie, w którym globalny kapitalizm stale produkuje pogarszającą się serię kryzysów egzystencjalnych, które podkopują wszelkie warunki prowadzenia godnego życia, tudzież w ogóle istnienia jako takich form życia na tej planecie. Z drugiej strony, jedyna polityczna siła, która prawdopodobnie byłaby zdolna powstrzymać nieubłagany marsz ku katastrofie – międzynarodowa lewica – znajduje się od czterech dekad pod butem neoliberalnej ofensywy, co utrzymuje jej bazę społeczną zatomizowaną, a jej naturalne struktury w strzępkach.
W momencie historycznej porażki, każdego dnia konfrontujemy się z dewastującymi skutkami naszej aktualnej bezsilności. Neoliberalizm daleki od swej kapitulacji podczas wielkiego kryzysu finansowego w latach 2008-2009 tylko zintensyfikował swą walkę przeciwko demokracji i podwoił swe działania w pogarszaniu warunków życia przeciętnego człowieka. Tymczasem obserwujemy jak bogactwo i władza wciąż pozostają skoncentrowane w nielicznych rękach, a jednocześnie wszelkie usługi publiczne bezlitośnie rzucane są na pożarcie mechanizmom rynkowym.
Stoimy bezbronni wobec ofensywy wielkiego biznesu na pozostałości państwa opiekuńczego, podczas gdy masowo rozbudowywane są środki nadzoru i państwowej kontroli. Stoimy bezsilni w momencie, gdy kapitalizm otwiera kolejne furtki faworyzujące jego umowy handlowe, jednocześnie militaryzując granice państw i wnosząc nowe mury, aby móc nie wpuszczać lub wyrzucać za nie tych, których uznaje za niepożądanych. Czujemy się sparaliżowani, gdy kolejne rodziny są eksmitowane z mieszkań, osoby protestujące kryminalizowane, a ciała migrantów poszukujących lepszego życia wyściełają wybrzeża i lasy.
Wobec wszystkich tych tragedii i porażek, lewica zawsze szła naprzód wiedziona wizją lepszego jutro. Dzisiaj dążenia o sprawiedliwą przyszłość znacznie podupadły. Możemy nadal opowiadać o kryzysie kapitalizmu, ale to co powinno nas wielce nurtować to kryzys lewicy.
Dwubiegunowy kryzys
Kryzys na szeroko pojętej lewicy posiada swą podwójną naturę: z jednej strony mamy brak jakiejkolwiek zbiorowości, naznaczony całkowitą niezdolnością do sprostania wyzwaniom naszych czasów, a nawet do wykorzystania krótkiej szansy, jaką otworzył krach z 2008 roku; a z drugiej strony mamy kryzys wyobraźni, która nawet nie pozwala już na wyobrażenie sobie świata bez kapitalizmu. Obydwie te natury wzmacniają się wzajemnie, ściągając resztki opozycji w otchłań niekończącej się klęski.
W rezultacie dzisiejsza zdezorientowana i pozbawiona wyobraźni lewica w dużej mierze ustąpiła gruntu pod niekwestionowane panowanie zombie-neoliberalizmu: nieumarłego systemu, który – niemożliwy do uratowania ani zabicia, a mimo to desperacko próbujący przeciwdziałać własnemu rozkładowi – coraz bardziej pasożytniczo żeruje na zbiorowych owocach naszej siły roboczej, opierając się w coraz większym stopniu na bezpośrednim pobieraniu renty i całkowitym wywłaszczeniu wspólnego bogactwa ludzkości, aby wesprzeć spadające stopy zysku.
Jest to porządek nihilistyczny, który niezdolny do zaoferowania pozytywnego obrazu przyszłości, uciekł się do sformułowania swojego hegemonicznego dyskursu całkowicie w kategoriach negatywnych. Kieruje się wciąż niezawodną mantrą, powtarzaną niczym modlitwa przez swoich upartych akolitów: „Nie ma alternatywy”.
To skuteczne stłumienie radykalnej wyobraźni przeniknęło głęboko w samą tkankę zaawansowanego społeczeństwa kapitalistycznego i zostało w pełni zinternalizowane w ramach istniejącej polityki. To wielka krzywda dla wszelkiej kreatywności i zmian wśród instytucjonalnej lewicy. Tymczasem fragmentacja, atomizacja i izolacja tradycyjnej klasy robotniczej stworzyły bariery pozornie nie do pokonania i wznowienia wspólnych działań nowych ruchów społecznych, które w dużej mierze wycofały się w stronę defensywnego i samoograniczającego się lokalizmu.
Tak więc z jednej strony zostajemy ze skostniałymi i zbiurokratyzowanymi pozostałościami nieistniejącego już socjalizmu XX wieku, całkowicie wciągniętymi w ogłupiającą nudę i kontrrewolucyjne orbity burżuazyjnego parlamentaryzmu, a z drugiej strony ze zdezorientowaną rzeszą pełną rewolucyjnej pasji, która stara się ubrać zbiorowe oburzenie i stłumioną kreatywność w spójny i przemieniający projekt polityczny.
W obliczu przytłaczającej potęgi kapitału i narastającej przemocy państwa, zdezorientowani i uwięzieni pomiędzy starą, instytucjonalną lewicą, a spontanicznością lewicy nowej, opór nasz pozostaje bezsilny. Brak wewnętrznej spójności lewicy i wyraźny brak wizjonerskich perspektyw sprawiają, że utknęła ona w nieskończenie powtarzającej się teraźniejszości.
W miarę tego jak przyszłość zapada się w sobie, a rewolucyjne aspiracje lewicy więdną na winorośli, słabość naszej zaciśniętej pięści i niedostatek zbiorowej wyobraźni znacznie bardziej niż prawa „niewidzialnej ręki rynku”, sprawiają, że obecnie koniec świata wydaje się bardziej prawdopodobny niż koniec kapitalizmu. Stało się boleśnie jasne, że jeśli lewica ma naprawdę znaleźć sposób na wyjście z kapitalistycznego barbarzyństwa, będzie musiała najpierw wymyślić siebie na nowo.
Niech zmarli pogrzebią swych zmarłych
Jak mogłaby wyglądać taka „odkryta na nowo lewica”? Jest oczywiste, że nie spadnie ona z nieba, ani nie może zostać wymyślona na papierze przez arcykapłanów radykalnych teorii. Przeciwnie, jej wyobrażenia polityczne, formy organizacyjne i strategie będą musiały zostać zbudowane w drodze zbiorowych procesów agitacji politycznej i mocno zakorzenione w strukturalnych sprzecznościach oraz okresowych kryzysach współczesnego kapitalizmu; w warunkach materialnych i doświadczeniach życiowych zwykłych ludzi pracy, uciskanych mniejszości i społeczności marginalizowanych; w rewolucyjnym potencjale faktycznie istniejących walk.
Co najważniejsze, odnowiona lewica będzie musiała porzucić tęsknotę za romantyczną przeszłością i odważnie patrzeć w przyszłość ze swojej perspektywy. Parafrazując Marksa, rewolucja społeczna XXI wieku nie może czerpać swojej poezji z przeszłości, lecz jedynie z przyszłości: „musi pozwolić zmarłym pogrzebać swych zmarłych, aby dojść do własnej treści”. Tylko zapominając o swoim języku ojczystym, zauważył Marks, rewolucja społeczna może przywłaszczyć sobie nowy język i zacząć artykułować naturę swojej walki na własnych warunkach.
Wszyscy znamy poezję przeszłości: hymny historyczne wciąż przytaczają chwalebne obietnice dyktatury proletariatu, obumieranie państwa, wiodącą rolę partii awangardowej i niezliczone inne klisze państwowo-komunistyczne, które już dawno powinny otrzymać haniebny pochówek. Rewolucja społeczna XXI wieku albo będzie antyautorytarna i radykalnie demokratyczna, albo nie będzie rewolucją.
Socjaldemokracja, kolejny wielki projekt XX wieku, jaki pozostał, nie przetrwała próby czasu znacznie lepiej. W całej Europie partie centrolewicowe, które niegdyś dominowały na krajowej scenie politycznej, już dawno przekształciły się w służalczych lokajów kapitału i uległe technokratyczne służebnice reakcyjnej prawicy. Zredukowana do statusu młodszych partnerów w wielkich koalicjach i instytucjach europejskich, których nadrzędna wizja przyszłości wydaje się zakładać trwałe oszczędności, socjaldemokracja została tak gruntownie wydrążona, że zasadniczo podważa to nawet jej własne perspektywy przetrwania.
Dla kontrastu, wydaje się, że socjalizm demokratyczny przeżywa w ostatnich latach ostrożny powrót, zwłaszcza w swoich różnych lewicowo-populistycznych formach. Podnosząc na duchu upadek socjaldemokracji i zasadniczy impuls niedawnych mobilizacji przeciwko neoliberalizmowi i polityce oszczędnościowej, po obu stronach Atlantyku rośnie szereg sił lewicowych – od postępowych rządów latynoamerykańskiego Różowego Przypływu po radykalne lewicowe partie w Grecji i Hiszpanii, aż po samozwańczo „socjalistyczne” kandydatury Berniego Sandersa w Stanach Zjednoczonych i Jeremy’ego Corbyna w Wielkiej Brytanii.
Chociaż pojawienie się wyborczych alternatyw dla neoliberalnego cynizmu z pewnością oznacza postęp w porównaniu z płytkim teatrem polityki wyborczej sprzed kryzysu, porażka radykalnej lewicy w Grecji i stopniowe wycofywanie się Różowego Przypływu w Ameryce Łacińskiej wyraźnie ujawnia granice niegdyś wychwalanego modelu „socjalizmu XXI wieku”, którego zależność od globalnego kapitału i międzynarodowych instytucji finansowych pozostaje żałośnie niezmienna.
O ile wspomniane siły lewicowo-populistyczne mają coś nowego do zaoferowania, jest to w większości nowość dla pokolenia milenijnego, które dorastało na Końcu Historii i które przez dziesięciolecia było odstawiane od piersi na „postideologicznej” diecie politycznych elit opartej na konsensusie. Jeśli chodzi o ich rzeczywistą treść polityczną i propozycje polityczne, nawet najbardziej zagorzali państwowi socjaliści już dawno wycofali się w stronę umiarkowanego, lewicowego reformizmu, wyrażającego się w programach gospodarczych, które najlepiej można opisać jako lekki keynesizm. I jak ostatnie doświadczenia Syrizy tragicznie potwierdziły, jest mało prawdopodobne, aby nawet to było tolerowane przez dzisiejsze potęgi kapitalistyczne.
Zablokowana alternatywa
W przypadku tego wyłaniającego się lewicowego populizmu jesteśmy świadkami powstrzymującego się odrodzenia starej lewicy, a nie narodzin nowej polityki antykapitalistycznej jako takiej. Poezja polityczna lewicowego populizmu może ładnie rymować się z językiem tych ruchów i silnie rezonować z nastrojami społeczeństwa, które jest coraz bardziej oburzone nierównościami serwowanymi przez kapitalizm oraz korupcją i brakiem reakcji elity politycznej – ale nadal pozostaje poezją przeszłości, osadzonej w politycznym wyobrażeniu, które jest całkowicie niezsynchronizowane z najnowszymi trendami rozwoju kapitalizmu i wyłaniającymi się formami walki klasowej.
Krótko mówiąc, zdobycze materialne i osiągnięcia polityczne starej lewicy zależały od bardzo specyficznego splotu okoliczności, których reprodukcja – niezależnie od tego, czy byłoby to pożądane, czy nie – jest dziś po prostu niemożliwa. Wraz z liberalizacją przepływu kapitału i handlu, globalizacją produkcji, przerostem wpływów gospodarki globalnej, rewolucją w transporcie, technologiach informacyjnych i komunikacyjnych, upadkiem związków zawodowych, wyparowaniem zagrożenia komunistycznego i masowym wycofaniem się mas z polityki partyjnej, droga ta została obecnie zamknięta.
Nie jest to rozwój wydarzeń, który można w magiczny sposób odwrócić cofając się w czasie. Wiek demokracji partyjnej minął. Dziś jesteśmy świadkami niczego innego jak „ostatecznego odejścia tradycyjnej i masowej partii”. Oczywiście nie należy tego rozumieć jako oznaczającego, że te partie po prostu obumrą lub że państwo podda się kapitalistom. Wskazuje jednak, że ten rodzaj entuzjastycznego zaangażowania społeczeństwa w politykę, który niegdyś podtrzymał względne sukcesy ruchu robotniczego, nie wróci – chyba że lewica zrewolucjonizuje się oddolnie, wymyślając nową politykę antykapitalistyczną na miarę XXI wieku.
Punkt zapalny wyłaniający nową politykę
To właśnie w tym świetle – historycznego upadku tradycyjnych, masowych partii lewicowych – musimy odnaleźć najnowszy cykl walk. Podczas gdy spektakularne protesty i powstania ludowe ostatnich lat bardzo wyraźnie skupiały się na nierównościach kapitalizmu i autorytarnych tendencjach państw kapitalistycznych, bardziej bezpośrednie znaczenie tych mobilizacji kryje się w ich pilnym przesłaniu, jakie wysłane zostało lewicy. Ewoluujcie lub gińcie – opierajcie się na kreatywności i dynamice ruchów, albo popadnijcie w polityczny niebyt.
Zamieszki w Grecji w grudniu 2008 r., masowe protesty przeciwko cięciom budżetowym w Europie Południowej, ruch Occupy w Ameryce Północnej i Wielkiej Brytanii, mobilizacje studentów w Kanadzie i Chile, masowe demonstracje w Turcji, Brazylii, Meksyku, powstania miejskie przeciwko brutalności policji wobec czarnoskórych w miastach takich jak Ferguson i Baltimore – każdy z tych krótkich epizodów „powstańczych” stanowi punkt zapalny wyłaniający nową politykę, oferującą zbiorową wizję radykalnie odmiennej przyszłości, która kreuje się w samym procesie tych walk.
Staje się jasne, że intensywne, zbiorowe oburzenie i ogromna kreatywność społeczna wyrażona w tych mobilizacjach już tchnęły w umierającą lewicę tak potrzebne nowe życie. Krach finansowy w 2008 r. i powstania ludowe po 2011 r. można postrzegać jako zryw, który zmienił samą teksturę i treść współczesnych walk. Nawet jeśli wydaje się, że ruchy nie znają jeszcze dokładnej drogi naprzód i nawet jeśli same początkowe mobilizacje wygasły stosunkowo szybko, jest oczywiste, że nie ma odwrotu.
Nie ma odwrotu, ponieważ – przynajmniej w nadmiernie rozwiniętych i zdeindustrializowanych społeczeństwach Globalnej Północy – produktywistyczny i socjalistyczny horyzont tradycyjnej lewicy po prostu utracił wszelki związek z rzeczywistością społeczną zwykłych ludzi pracy i konkretną materialnością faktycznie istniejących walk w terenie. Pod tym względem najnowsza fala protestów społecznych mówi nam coś bardzo ważnego o zmieniającej się naturze kapitalizmu i ewoluujących formach walki klasowej w warunkach finansjeryzacji; zmiany, które z kolei wymagają nowych, innowacyjnych sposobów myślenia o antykapitalistycznym organizowaniu się i przejściu do świata postkapitalistycznego.
Niestety, ci, którzy pozostają zaznajomieni wyłącznie z poezją przeszłości, mają trudności ze zrozumieniem nieznanego języka ruchów. Wielu, niezdolnych do wykrycia w nich niczego nowego, ostatecznie ograniczyło polityczną istotę ostatnich mobilizacji do tego, co naprawdę rozumieją: walki z nierównością i bezrobociem, sprzeciwu wobec polityki oszczędnościowej i obrony państwa opiekuńczego i tak dalej. Chociaż z pewnością istniały takie tradycyjne lewicowe pretensje, tym, co zostało w dużej mierze przesłonięte w tej narracji głównego nurtu – także wśród dużej części lewicy instytucjonalnej – była głębsza treść polityczna.
Wyłaniające się formy walki klasowej
Jedynym sposobem na odkrycie głębszej treści politycznej niedawnych mobilizacji byłoby wsłuchanie się w same ruchy i próba zrozumienia współczesnych zmagań na ich własnych warunkach, jednocześnie uznając zakorzenienie każdej walki w kontekście globalnej ekonomii politycznej. Jedynie badając dialektykę pomiędzy własnymi podmiotowościami ruchów, a warunkami materialnymi, w jakich one powstały, możemy zacząć wyjaśniać wspólne elementy i intymne powiązania między nimi.
Główne tematy, jakie możemy zidentyfikować w najnowszym cyklu zmagań to:
– Prymat życia codziennego i zagadnienia dotyczące reprodukcji społecznej;
– Centralność tego co powszechne;
– Wyraz i urzeczywistnienie silnego pragnienia demokracji.
Tradycyjna lewica okazała się wyjątkowo słabo przygotowana, zarówno teoretycznie, jak i praktycznie, do uchwycenia tych punktów – właśnie dlatego, że są one sprzeczne z niektórymi jej głównymi założeniami ideologicznymi.
Prymat życia codziennego
Po pierwsze, tradycyjna lewica od dawna podtrzymuje głównie prymat pracy najemnej i walk w sferze produkcji. W rezultacie w przeszłości poświęcała znacznie mniej uwagi bardziej podstawowym formom pracy nienajemnej – w tym pracom domowym i opiece w dużym stopniu uwarunkowanym płcią – które stanowią sferę reprodukcji społecznej; kwestia ta została mocno rozwinięta przez włoskich teoretyków autonomistycznych i feministki marksistowskie, takie jak Silvia Federici. Reprodukcja zawsze poprzedza produkcję, ponieważ ta druga nie może być kontynuowana bez pierwszej.
Wszystkie walki klasowe w kapitalizmie muszą zatem zaczynać się od najbardziej elementarnej kwestii reprodukcji społecznej: jak zarobić na życie i reprodukować „ogólne warunki życia” bez bezpośredniego dostępu do środków utrzymania. Ostatnie przemiany i kryzysy kapitalizmu zepchnęły do sedna współczesnych ruchów następujące pytanie: Jak utrzymać się w warunkach oszczędności, niepewności i bezrobocia? Jak zapewnić opiekę (osobistą, medyczną, psychologiczną) w obliczu upadającego systemu opieki społecznej? Jak możemy budować siłę społeczną, zwiększając naszą odporność reprodukcyjną?
Innym sposobem podejścia do tego samego problemu byłoby przeniesienie uwagi z powrotem na powiązane z nim zmagania toczące się w sferze realizacji. Nadmierny nacisk lewicy na tom I Kapitału kosztem tomu II doprowadził ją do nadania wąskiego priorytetu walkom o płace i warunki pracy w miejscach produkcji, podczas gdy w dużej mierze ignorując walki o życie codzienne i warunki życia na poziomie cyrkulacji i konsumpcji. Dla konwencjonalnych marksistów stawia to problem jak prowadzić walkę klasową przeciwko, powiedzmy, kupcom, bankierom, handlarzom walutami i tym podobnym.
Podczas gdy produktywne nastawienie tradycyjnej lewicy od dawna nęka i hamuje szeroko zakrojone walki społeczne, jej ograniczenia stają się jeszcze bardziej dotkliwe w neoliberalnym kapitalizmie, który charakteryzuje się – w nadmiernie rozwiniętych krajach zaawansowanego rdzenia kapitalistycznego – zdecydowanym odejściem od sfery produkcyjnej (która w coraz większym stopniu ulega automatyzacji lub outsourcingowi) w kierunku sfery realizacji; rozwój, którego przykładem jest rosnąca siła instytucji finansowych, takich jak Goldman Sachs i Deutsche Bank, pojawienie się nowych megakorporacji handlowych, takich jak Wal-Mart i Amazon, oraz powrót rentiera pod postacią potentata multimiliardowej Doliny Krzemowej.
To szerokie przejście w kierunku konfliktów redystrybucyjnych o realizację stopniowo przenosi walkę klasową Globalnej Północy z miejsca pracy do ogółu miast, gdzie rozwija się ona bezpośrednio w przestrzeni życia codziennego. Co ciekawe, współczesne ruchy społeczne okazują się znacznie bardziej wyczulone niż stara lewica na dramatyczne konsekwencje tej zmiany dla warunków materialnych, doświadczeń życiowych i codziennych trosk ludzi pracy i mieszkańców miast. To z kolei doprowadziło ich do znacznie bardziej aktywnego zaangażowania w trwające walki o zadłużenie, mieszkalnictwo, gentryfikację, transport, brutalność policji i koszty utrzymania.
Krótko mówiąc, przestrzeń miejska staje się kluczowym polem bitwy w wyłaniających się formach walki klasowej; jest to kwestia, na którą heterodoksyjni radykałowie, tacy jak Henri Lefebvre i Murray Bookchin, nalegali już w latach sześćdziesiątych. Niedawno Hardt i Negri postawili nawet zakład, że „metropolia jest dla ogółu tym, czym fabryka była dla przemysłowej klasy robotniczej”. Wybuchowe powstania miejskie, takie jak protesty w parku Gezi w Turcji i bunt w sprawie opłat za bilety autobusowe w Brazylii, to jedne z najwyraźniejszych współczesnych przejawów tego rozwoju, podobnie jak walki na mniejszą skalę o mieszkalnictwo, gentryfikację i transport w miejscach takich jak Londyn i San Francisco.
Centralność tego co powszechne
Prymat życia codziennego i reprodukcji społecznej we współczesnych formach walki klas jest z kolei ściśle powiązany z centralnym położeniem pojęcia „dobro wspólne” – definiowanego przez Silvię Federici i George’a Caffentzisa jako „autonomiczne przestrzenie od których należy rozpocząć odzyskiwanie kontroli nad naszym życiem i warunkami naszej reprodukcji oraz zapewnić zasoby na zasadzie dzielenia się i równego dostępu; ale także podstawy, dzięki którym można przeciwdziałać procesom izolacji i pogłębiać oddzielenie naszego życia od rynku i państwa”.
Centralne miejsce tego, co wspólne, to kolejny ważny punkt odróżniający te ruchy od starej lewicy, która ma tendencję do redukowania swojej koncepcji walki klasowej do prostego przeciągania liny między własnością publiczną państwa socjalistycznego a własnością prywatną ryku kapitalistycznego. W XX wieku w jakiś sposób zatracono uznanie dla wyzwoleńczego i transformacyjnego potencjału „wspólnego w komunizmie” – to, co jest niepodzielnie utrzymywane i zarządzane samodzielnie w sposób demokratyczny przez wszystkich członków społeczności.
Dla lewicy jakobińskiej, odwiecznie agitującej na rzecz większej centralizacji państwa i publicznej kontroli nad środkami produkcji, pojęcie dobra wspólnego było często wyśmiewane jako niewiele więcej niż relikt przedkapitalistycznej przeszłości, ściśle powiązany z nieco lekceważącą kategorią „prymitywny komunizm”. Nie tak to widział sam Marks – i z pewnością nie tak to widzą dzisiejsze ruchy społeczne. Dla Marksa ostatecznym celem komunizmu było zawsze ustanowienie społeczeństwa, w którym środki produkcji miały być wspólne, co doprowadziło go do rozwinięcia w późniejszym życiu silnego zainteresowania istniejącymi formami własności wspólnotowej.
Jak wspomina Kristin Ross w swojej nowej książce Communal Luxury, Marks spędził ostatnie lata swojego życia pracując nad dwoma dużymi projektami: pierwszym było oczywiście jego dobrze znane studium nad Kapitałem; ale jednocześnie zajmował się także innym, mniej znanym badaniem rosyjskich gmin chłopskich, zaczynając od lektury Esejów Czernyszewskiego o gminnej własności ziemi. „W postaci rosyjskiej komuny chłopskiej” – pisze Ross, Marks „dostrzegł ślady pierwotnego komunizmu, jakie zaobserwował w Komunie Paryskiej: „jednostki [które] zachowują się nie jak robotnicy, ale jak właściciele – jak członkowie wspólnoty, która także pracuje”.
Zaledwie rok przed śmiercią, w posunięciu wyraźnie odcinającym się od jego wcześniejszych pism na temat zgodnego z prawem postępu rozwoju kapitalistycznego, Marks zdecydował się dodać bezpośrednie odniesienie do tego, co wspólne, w ostatnim akapicie swojej przedmowy do rosyjskojęzycznego wydania Manifestu Komunistycznego z 1882 r.: „Jeśli rewolucja rosyjska stanie się sygnałem rewolucji proletariackiej na Zachodzie” – pisał wraz z Engelsem – „obecna rosyjska wspólna własność ziemi może posłużyć za punkt wyjścia dla rozwoju komunistycznego”. Zatem według ostatnich poglądów Marksa pojęcie dobra wspólnego leży u podstaw rewolucji społecznej.
Choć niekoniecznie identyfikują się jako komunistyczne, dzisiejsze ruchy po raz kolejny ponownie umieszczają pojęcie dobra wspólnego z powrotem w centrum szeroko zakrojonych walk ludowych, począwszy od tworzenia i utrzymywania wspólnych przestrzeni (takich jak obozy protestacyjne w Sol, Syntagma i Zuccotti), po obronę miejskich dóbr wspólnych (takich jak park Gezi) i wspólnych zasobów (takich jak walka z prywatyzacją wody w Boliwii i we Włoszech), aż po konflikty dotyczące likwidacji kreatywnych dóbr wspólnych (takich jak regulacje dotyczące patentów i praw autorskich w umowie handlowej TTIP) oraz wsparcie ruchu na rzecz regenerowanych miejsc pracy (takich jak Vio.Me) i innych samorządnych spółdzielni, w których środki produkcji są wspólne.
Ponownie widać tu wyraźny związek pomiędzy wyłaniającymi się formami walki a tendencjami systemowymi w neoliberalizmie. Jak zauważono, ta ostatnia w coraz większym stopniu opiera się na „akumulacji poprzez wywłaszczenie”, czyli różnych formach wspieranej przez państwo grabieży dóbr publicznych i wspólnego majątku. Neoliberalna polityka państwa, taka jak oszczędności, prywatyzacja, ratowanie banków, wydobycie zasobów i regresywne opodatkowanie, pozbawia społeczeństwo zdolności do reprodukcji, prowadząc do zamknięcia i utowarowienia sfer życia, które wcześniej były mocno trzymane poza logiką rynku.
Naturalnie, tak jak zwykli ludzie we wczesnej nowożytnej Anglii zaciekle przeciwstawiali się ogrodzeniu swoich pasterskich ziem i tak jak podczas angielskiej wojny domowej stanowczo walczono o wspólną własność ziemi, dzisiejsze neoliberalne formy grodzenia i wywłaszczania wyzwalają nowe fale oporu na całym świecie. Zasadniczo w tych toczących się walkach odkrywa się na nowo coś tak starego, jak samo pojęcie komunizmu: potężną i na tyle „niebezpieczną” ideę, że zwykli ludzie są w pełni zdolni do kolektywnego, samodzielnego zarządzania swoimi sprawami, trzymając ziemię, miasto i wspólne środki produkcji – bez kapitalistycznego nadzoru i ingerencji państwa.
Silne pragnienie demokracji
Nadrzędnym tematem, który można wydobyć z powyższego, jest silne pragnienie demokracji; pragnienie, które zostało wyrażone zarówno jako żądanie („prawdziwa demokracja teraz!”), jak i bezpośrednio zrealizowane w praktyce (na zgromadzeniach). Ponownie kontrast pomiędzy wyłaniającymi się formami walki a starą lewicą jest tutaj wyraźny. Przeciwko hierarchicznym, scentralizowanym i biurokratycznym instytucjom socjalizmu XX wieku, ruchy przeciwstawiają własne, dynamiczne, horyzontalne i zdecentralizowane formy.
Koncepcja „bycia częścią władzy” jest w tym względzie fundamentalna. „Bycie częścią władzy […] jest istotą nowoczesnej demokracji i współczesnej rewolucji. [To] określa demokratyczną siłę transformacji społecznej, środków, za pomocą których ludzie tworzą własną historię.
W przeciwieństwie do starej lewicy, wąsko zainteresowanej „byciem częścią władzy”, wyłaniająca się polityka antykapitalistyczna niekoniecznie jest przeciwna idei przejęcia władzy, ale uważa, że o wiele bardziej warto myśleć tu w kategoriach budowania siły przeciwstawnej i kultywowania kreatywności społecznej, wyobraźni zbiorowej i demokratycznych aspiracji społeczeństwa jako takiego. Polityka, która uznaje, że lewica nie może po prostu „przejąć” władzy bez uprzedniego zbudowania jej – demokratycznie – od dołu.
Chociaż ostatni cykl walk nigdy tak naprawdę nie stworzył zagrożenia dla ukonstytuowanego porządku jako takiego, prawdziwe znaczenie ruchów polega właśnie na tym: na ich twórczej zdolności do ustanawiania nowych form organizowania się poprzez eksperymentalną, edukacyjną i ucieleśnioną praktykę demokratyczną. Jak napisali Marina Sitrin i Dario Azzellini w książce „Nie mogą nas reprezentować”: „mobilizacje, które widzieliśmy, to laboratoria demokracji”. Grecki bohater ruchu oporu podczas II wojny światowej i lewicowy działacz polityczny Manolis Glezos ujął to kiedyś w podobny sposób: „Zgromadzenie na placu Syntagma nie było demokracją; to była lekcja demokracji.”
Pod tym względem pragnienie demokracji i nowego procesu „powszechnej jedności” wyrażone w najnowszym cyklu walk wskazuje na rozszerzającą się wyobraźnię polityczną ze strony ruchów, które domagają się coraz większego powszechnego udziału w procesach transformacji społecznej (i kierowania nimi). Tak jak rewolucja XXI wieku musi mieć charakter demokratyczny, tak demokracja XXI wieku w swej perspektywie musi mieć charakter rewolucyjny.
Ponad zaściankowością i izolacjonizmem
Powinno już być jasne, że ekspansywna i demokratyczna wyobraźnia polityczna ruchów sprawia, że te ostatnie zarzucają swoje sieci społeczne znacznie szerzej niż tradycyjna lewica. Walki coraz częściej rozgrywają się na terenach miejskich i obejmują szeroki zakres obszarów życia, co na pierwszy rzut oka może sprawiać wrażenie odrębnych kampanii skupiających się na osobnych kwestiach, dotyczących na przykład takich kwestii jak mieszkalnictwo, transport czy zadłużenie studentów. Niemniej jednak, po bliższym przyjrzeniu się, takie zmagania często okazują się powiązane w intymny i potężny, jeśli nie od razu oczywisty, sposób.
Szeroka sieć społeczna, jaką tworzą dzisiejsze ruchy – z ich mnogością zainteresowań i skomplikowanymi, wzajemnymi powiązaniami – oferuje zatem zarówno nowe, ekscytujące możliwości agitacji politycznej, jak i jednocześnie stawia nowe, ogromne wyzwania dla kolektywnego organizowania się. Jeśli na przykład nie jest od razu oczywistym, w jaki sposób walka o czesne na uniwersytecie ma się do powstań miejskich przeciwko przemocy policji wobec osób czarnoskórych lub żądań pracowników dotyczących godziwej płacy minimalnej, trudno będzie połączyć tak odmienne ruchy ponad powierzchownymi frazesami o „intersekcjonalności” czy krótkotrwałymi przejawami solidarności.
W rezultacie wiele walk w sferze realizacji i reprodukcji społecznej ma charakter stosunkowo izolowany i defensywny, nie łącząc się w szerszy ruch polityczny zdolny uderzyć w kapitał poprzez mobilizację i koordynację zbiorowej energii różnych grup w społeczeństwie, dążących do wspólnego celu. To z kolei wzmacnia przytłaczający klimat politycznej izolacji wśród aktywistów, jeszcze bardziej pogłębiając postrzeganą przez wielu słabość i poczucie daremności.
Jednym z największych pytań stojących przed ruchami jest zatem to, jak przekształcić pozornie nieskończoną różnorodność problemów i często fragmentaryczne pole walki w mniej lub bardziej spójną przeciwwładzę społeczną, zdolną stawić czoła wielu pozornie odrębnym konfliktom u ich wspólnego źródła. Wymagałoby to ni mniej, ni więcej wspólnego projektu mającego na celu kontestację, obalenie i ostatecznie demontaż władzy kapitału na różnych poziomach jego działania: lokalnym, krajowym i globalnym.
Problemy z powiększeniem zasięgu i skali
Tutaj jednak napotykamy kolejny trudny problem. To nie tylko „obiektywne warunki” późnego kapitalizmu – z jego fragmentacją i atomizacją tkanki społecznej – tworzą bariery dla zbiorowego działania; Ruchy pod pewnymi względami zamknęły się również w lustrzanym odbiciu kapitału, często (świadomie lub nieświadomie) naśladując i idealizując jego właściwości organizacyjne, nie zawsze poddając je właściwej kontroli. W rezultacie „zdezorganizowany kapitalizm dezorganizuje nie tylko siebie, ale także swoją opozycję”.
Doprowadziło to z jednej strony do krótkotrwałych eksplozji masowych protestów, które dziwnie przypominają cykle wzrostów i spadków kapitalistycznej kreacji kredytu; z drugiej strony do trwalszego, ale głównie defensywnego odwrotu do „małego” i „lokalnego” – czyli „politycznego bunkra bezpośredniości i prostoty”.
Najpilniejszym wyzwaniem, jest zapewnienie zdolności walk do rozprzestrzeniania się, trwania i uogólniania, co z kolei wymaga od nas znacznie bardziej krytycznego myślenia o kwestii organizacji. Możemy nie lubić tradycyjnych instytucji lewicy, ale musimy przyznać, że przynajmniej były one w stanie zmobilizować duży przekrój społeczeństwa i podtrzymywać działania polityczne przez dłuższe okresy czasu, aby zapewnić realne korzyści materialne na poziomie warunków pracy i praw socjalnych. Musimy wyciągnąć wnioski z tego historycznego doświadczenia.
Dzisiejsze ruchy rozwijają się w oparciu o potężną formę politycznej spontaniczności, która jest bardzo podobna do afektywnej ekonomii mediów społecznościowych: ich zasięg jest potencjalnie nieograniczony, a rozpowszechnianie niemal natychmiastowe, zasilając wzorce rezonansu, które pozwalają konkretnym walkom rozprzestrzeniać się jak „wirusowe” memy . Kiedy jednak wyczerpie się możliwość zbiorowego wyrażania publicznych żalów lub zapewniony zostanie pewien stopień uznania społecznego, najnowsza „aktualizacja statusu” dotycząca nastrojów społecznych w danym dniu szybko znika z pola widzenia w miarę jak osie czasu i kanały informacyjne rzeszy widzów zapełniają się innymi sprawami.
Ponownie istnieją tu zarówno możliwości, jak i wyzwania. Chociaż ruchy te mają bezprecedensowy dostęp do technologii, informacji i bezpośrednich ścieżek komunikacji, zdolność organizacyjna do przekształcenia naszych wyrazów zbiorowego oburzenia w wymierne korzyści materialne nie została jeszcze rozwinięta.
Przezwyciężając samoograniczenie
Niestety, brak długoterminowych zdolności organizacyjnych na dużą skalę stał się – przynajmniej w niektórych kręgach – fetyszyzowany jako cel polityczny sam w sobie. Nawet jeśli większość uczestników ruchu rzeczywiście traktuje wyzwania organizacyjne poważnie, wydaje się, że wiele form współczesnego aktywizmu ma pewną samoograniczającą cechę, która zdecydowanie sprzeciwia się skoordynowanym działaniom politycznym, które byłyby wymagane, aby stawić czoła ogromnej potędze kapitału na wyższym poziomie abstrakcji – jak zmiażdżenie powiązań państwo-finanse lub demontaż kompleksu więzienno-przemysłowego.
Mówiąc dokładniej, silny nacisk na proces polityczny i ściśle horyzontalne sposoby organizowania narzuca szereg nowych sztywności i niepotrzebnych ograniczeń, które mogą w rzeczywistości zahamować rozwój ruchów i ograniczyć ich zdolność do powiększania się, utrzymywania i rozszerzania się na tkankę społeczną. W tym sensie widoczne trudności ruchów w zrobieniu „kolejnego kroku” po okresie spontanicznej mobilizacji mas można przynajmniej częściowo postrzegać jako skutek niektórych narracji ideologicznych krążących wśród nowej grupy aktywistów.
Chociaż wielu dzisiejszych aktywistów słusznie czerpie inspirację z walk libertariańskich socjalistów, takich jak projekt autonomii tubylców w Chiapas czy budowa demokratycznego konfederalizmu w Rożawie, często pomija się jeden kluczowy czynnik stojący za sukcesami takich walk: zarówno Zapatyści, jak i Kurdowie praktykują demokrację bezpośrednią, ale żaden ruch nigdy nie ograniczał się do czystego horyzontalizmu. Rzeczywiście, zarówno EZLN, jak i PKK powstały i w pewnym stopniu nadal funkcjonują w wysoce zdyscyplinowanych siłach zbrojnych z inspirującymi postaciami przywódców – nawet jeśli już dawno porzuciły swoje marksistowsko-leninowskie metody.
W przeciwieństwie do długoterminowych projektów Kurdów czy Zapatystów, gdzie indziej luźno zorganizowane ruchy – pozbawione zdyscyplinowanego jądra bojowników, takich jak EZLN i PKK – nie były w stanie opracować własnego konkretnego projektu. W rezultacie rozłamy, pozostawiły po sobie polityczną próżnię, którą mogły wypełnić inne, bardziej zorganizowane siły: reformiści w najlepszym razie tacy jak Syriza; w najgorszym przypadku reakcjoniści, tacy jak Sisi. W idealnej sytuacji powstańczej, przestrzeń tę musiałyby zająć zorganizowane siły rewolucji społecznej, co z kolei wymagałoby rozległych prac organizacyjnych i wcześniejszych przygotowań.
Oczywiście nie oznacza to, że najnowszy cykl zmagań poszedł na marne – wręcz przeciwnie. Jak już widzieliśmy, jego historyczne znaczenie opiera się głównie na twórczym impulsie, jaki dał szerokiej lewicy. W tym świetle należy postrzegać mobilizacje, które miały miejsce po 2011 r., nie jako porażki, ale jako wstępne pierwsze kroki w długoterminowym procesie odkrywania na nowo i odbudowy opozycji społecznej; wspólny projekt polityczny, który ostatecznie musi zmierzać w kierunku stworzenia szeroko zakrojonego ruchu antykapitalistycznego na miarę XXI wieku.
W kierunku wspólnego projektu politycznego
Pojęcie „projektu politycznego” należy tu rozumieć w jak najszerszym znaczeniu tego pojęcia: nie tylko jako utworzenie zwykłej partii politycznej w dążeniu do władzy państwowej, ani jako zbudowanie kolejnej koalicji sił społecznych, ale bardziej ogólnie jako rozwój zestawu punktów zbieżności dla różnych istniejących wcześniej walk, wokół których można będzie się zjednoczyć i zorganizować.
Te punkty zbieżności musiałyby zostać wpisane bezpośrednio w pogłębiające się sprzeczności i tendencje kryzysowe kapitalizmu i mocno osadzone w żywym doświadczeniu ludzi pracy i mieszkańców miast. Co najważniejsze, musiałyby opierać się na transformacyjnym potencjale toczących się walk. Tylko na tej podstawie ruchy mogą zacząć formułować wspólną narrację, polityczną wyobraźnię i transformacyjny projekt zakorzeniony w społecznej reprodukcji życia codziennego, ożywiany silnymi powszechnymi pragnieniami demokracji i nastawiony na kolektywne samodzielne zarządzanie tym co wspólne.
Pod wieloma względami jest to zarówno najważniejsze, jak i najtrudniejsze zadanie stojące dziś przed lewicą: jak wygenerować spójność polityczną na polu walk pełnym specyfiki kontekstualnej – a dokładniej, jak to zrobić bez poświęcania całej gamy dostępnych, bogatych metod. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem byłoby aktywne budowanie na różnorodności taktyk, wielości strategii i ekologii form organizacyjnych, które obecnie istnieją w społeczeństwie i które niewątpliwie będą dalej rozwijane w przyszłych latach.
Minimalnymi warunkami wygenerowania takiej spójności byłoby nazwanie wspólnego wroga (kapitalizm), określenie wspólnego obszaru działania (życie codzienne w mieście) i opracowanie wspólnego projektu (budowa przeciwwładzy społecznej, nastawionej na ewentualne utworzenie demokratycznego społeczeństwa postkapitalistycznego), które może zjednoczyć walki poprzez wspólną narrację, w której uczestnicy nie trzymają się swojej indywidualnej tożsamości ani nie rezygnują ze swojej wyjątkowej specyfiki pod egidą jednej hegemonicznej siły.
Mówiąc dokładniej, punkt zbieżności musiałby przyjąć własną formę organizacyjną; taki, który może pomieścić szeroką ekologię innych form organizacyjnych, nie narzucając się im. Ruchy społeczne w Hiszpanii rozpoczęły pod tym względem interesujący projekt, opracowując specyficzne dla miast „platformy powszechnej jedności”, które wystawiały „kandydatów-obywateli” w wyborach samorządowych. Platformy skupiają szeroką gamę działaczy ruchu, lewicowych bojowników i osobistości publicznych, bez rozwijania „organicznego życia wewnętrznego” zwykłej partii politycznej.
Polityczny cel takich punktów zbieżności byłby podwójny: po pierwsze i najważniejsze, wygenerowanie zbiegu sił społecznych zdolnych do sprawowania zbiorowej władzy poprzez jedność w działaniu; po drugie, na głębszym i znacznie bardziej radykalnym poziomie, aktywnie przekształcać tożsamość poszczególnych uczestników samego procesu zbiorowej mobilizacji – poszerzając horyzonty polityczne, przezwyciężając podziały sekciarskie i otwierając poszczególne walki na szerszy obszar społeczny. W tym sensie budowa „platform powszechnej jedności” otwiera szereg nowych możliwości wspólnego działania i budowania władzy społecznej od dołu.
Sieć zbuntowanych miast
Aby wkomponować się bezpośrednio w przestrzeń codziennego życia, „platformy powszechnej jedności” musiałyby mieć zasięg miejski lub metropolitalny, a w idealnym przypadku byłyby zakorzenione w skonfederowanej strukturze zgromadzeń sąsiedzkich i zakładowych – tak jak to sobie wyobrażał Bookchin. W swych szeregach platformy obejmowałyby szeroką ekologię ruchów autonomicznych, związków społecznych, organizacji sąsiedzkich, inicjatyw ludowych, kampanii tematycznych, a nawet partii radykalnych, pod warunkiem, że te ostatnie pozostaną na równi z ruchami i nigdy nie będą mogły hegemonizować platformy.
Oprócz tworzenia nowych możliwości w zakresie wzajemnej pomocy, dynamicznej koordynacji i zbiorowej mobilizacji platformy wystawiałyby kandydatury obywateli (najlepiej w formie delegatów podlegających odwołaniu) w wyborach samorządowych, tak jak w Hiszpanii, z krótkoterminowym celem polegającym na odzyskaniu miasta i oddaniu go pod kontrolę ruchu. Ponieważ w wielu krajach świadczeniami publicznymi, takimi jak zabezpieczenie społeczne, mieszkalnictwo socjalne, przyjmowanie uchodźców i transport publiczny, zarządzają lokalne gminy, „miasta rebeliantów” mogłyby rozpocząć wdrażanie projektów pilotażowych obejmujących dochód podstawowy, bezpłatny transport, schroniska dla uchodźców i mieszkania spółdzielcze; chociaż początkowo będzie im brakować zasobów i uprawnień, aby w pełni opracować takie programy.
Gdy wiele gmin znajdzie się pod kontrolą ruchów, ich poszczególne „platformy powszechnej jedności” będą musiały połączyć się w krajową (a ostatecznie międzynarodową) sieć zbuntowanych miast. Na przykład najnowsze platformy miejskie w Hiszpanii połączyły się niedawno, tworząc Sieć Miast Na Rzecz Wspólnego Dobra. Sieci te mogłyby z kolei podjąć decyzję o utworzeniu „platform powszechnej jedności wyższego rzędu” wystawiających kandydatów-obywateli w wyborach krajowych. To drugie miałoby na celu wyparcie reakcyjnych elit i ustanowienie pozycji obronnych w aparacie państwowym, zwłaszcza w stosunku do sił porządkowych i skoncentrowanej władzy finansów i wielkiego biznesu.
W tym miejscu powinniśmy od razu zauważyć, że jest mało prawdopodobne, aby państwo kapitalistyczne kiedykolwiek stało się aktywnym czynnikiem wzmacniania pozycji społeczeństwa i transformacji społecznej, dlatego lewica powinna zawsze wystrzegać się tendencji do traktowania państwa jako głównego miejsca walki. Jak to ujął Marks w swoich rozważaniach na temat Komuny Paryskiej, „klasa robotnicza nie może po prostu chwycić w posiadanie gotowej machiny państwowej i posługiwać się nią dla własnych celów”. Nawet mając lewicę w rządzie kapitał nadal jest siłą społeczną, a nie tylko osobistą. Będzie działać w państwie i poprzez państwo, nawet jeśli nominalnie będzie ono w rękach ruchów.
Długoterminowym celem każdego znaczącego procesu rewolucyjnego powinno być zatem zdemontowanie „gotowej maszynerii” scentralizowanego państwa kapitalistycznego i zastąpienie go zdecentralizowaną konfederacją gmin. Państwo jednak nie jest po prostu „rzeczą”, którą zrzeszeni mogą uznać za nieistniejącą. Podobnie jak kapitał, państwo jest relacją społeczną, którą można zdemontować jedynie w drodze złożonego i długotrwałego procesu, zakorzenionego w walce ludu. Skoordynowana sieć zbuntowanych miast, o której tu mówimy, mogłaby służyć jako krótkoterminowa trampolina w kierunku ostatecznej, postkapitalistycznego przestrzeni.
Polityczny program Dobra Wspólnego
Na podstawie zbuntowanych miast, ruchy mogłyby zacząć formułować spójny program polityczny dobra wspólnego, naciskając na merytoryczne reformy mające na celu zwiększenie odporności reprodukcyjnej społeczeństwa.
Tym, co odróżniałoby takie „merytoryczne” reformy od bardziej tradycyjnie reformistycznego programu, byłby ich transformacyjny horyzont polityczny: zamiast dążyć do zreformowania kapitalizmu, miałyby one na celu poszerzenie i skonsolidowanie bazy władzy opozycji, umożliwiając jej przyszłe ataki na kapitał z wyższego poziomu, jednocześnie generując nowe możliwości dla intensyfikacji i radykalizacji walki.
Lista takich reform transformacyjnych jest potencjalnie nieskończona. Mogłoby to obejmować decentralizację władzy od państwa centralnego w stronę zbuntowanych miast, uspołecznienie finansów i demokratyzację pieniądza, ustanowienie instytucji powszechnego dochodu podstawowego i powszechnego obywatelstwa, redukcję czasu pracy, dostęp do spółdzielczych mieszkań i bezpłatnej opieki zdrowotnej, wprowadzenie radykalnej pedagogiki do programów nauczania, decentralizację i dekarbonizację systemów energetycznych, prawne uznanie rad pracowniczych i deklarację „Karty wspólnego dobra”, która zapisze w prawie otwarty dostęp do mienia komunalnego, chroniąc je przed ograniczaniem dostępu oraz wyzwolanie nowych przestrzeni w celu prosperowania nieutowarowionych stosunków społecznych.
Tam, gdzie lewica XX wieku przewidywała kiedyś „gospodarkę mieszaną” obejmującą kontrolę publiczną i inicjatywę prywatną, łączącą regulacje państwowe z dystrybucją rynkową, aby umożliwić prywatną akumulację kapitału w ramach ograniczeń politycznych, lewica XXI wieku będzie musiała rozpocząć budowanie „gospodarki spółdzielczej” łączącej współwłasność środków produkcji z innowacyjnymi formami „bezobsługowego” wsparcia państwa, mającymi na celu stworzenie przestrzeni dla autonomicznych obwodów reprodukcji społecznej i samoorganizujących się inicjatyw społecznych, począwszy od ustawodawstwa wspierającego regenerację miejsc pracy i samorządności pracowników, aż po udzielanie nieoprocentowanych kredytów spółdzielniom.
Co najważniejsze, wszystko to musiałoby wywodzić się z „władzy uczestniczącej” ruchów i być przekazywane bezpośrednio poprzez procesy demokratyczne „platform powszechnej jedności”. Nakreślony tutaj podstawowy zarys spotkałby się z zaciętą kontestacją ze strony tych, którzy zachowują skoncentrowane formy władzy ekonomicznej i uprzywilejowany dostęp do kluczowych węzłów w aparatach administracyjnych państwa, nic nie zostanie oddane za darmo. Konflikty będą zacięte. Nawet mając naszych przyjaciół u władzy, ruchy mogą wygrać coś w rodzaju „Karty wspólnego dobra” jedynie poprzez skoordynowaną mobilizację autonomicznych sił przeciwnych.
Ostatecznie budowa władzy społecznej nie może być realizowana w oderwaniu od konsolidacji władzy już zgromadzonej. Jak to ujął Bookchin, „rewolucjoniści społeczni, dalecy od usunięcia problemu władzy ze swojego pola widzenia, muszą zająć się problemem nadania władzy konkretnej i emancypacyjnej formy instytucjonalnej”. Tę instytucjonalną formę – ostateczny cel rewolucji społecznej – nazwał „Komuną gmin”.
Poszerzanie się przestrzeni naszych możliwości
Nie trzeba dodawać, że wciąż jesteśmy bardzo dalecy od opisanej powyżej sytuacji przedrewolucyjnej – nie mówiąc już o społeczeństwie postkapitalistycznym, które ostatecznie powinno z niej powstać. W chwili, gdy odłożymy nasze lektury i zajmiemy się trudnym zadaniem zorganizowania się w terenie, odkryjemy, że to samo kapitalistyczne barbarzyństwo wciąż patrzy nam w twarz. Sama skala stojącego przed nami zadania jest przytłaczająca. Musimy nie tylko opracować nowe, innowacyjne sposoby obrony przed żarłocznym apetytem kapitału i ostatecznie zniszczenia go; w tym procesie musimy także na nowo odkryć lewicę i samo znaczenie rewolucji.
Z konieczności zatem pozostajemy w tym na dłuższą metę. Wspólny projekt lewicy XXI wieku będzie nieuchronnie rozwijany w ciągu dziesięcioleci. Dlatego bardziej owocne jest myślenie o rewolucji jako o długotrwałym procesie, a nie o pojedynczym wydarzeniu z wyraźnym początkiem i końcem. Tu nie chodzi o szturm na Bastylię czy Pałac Zimowy; musimy patrzeć znacznie dalej. Nikt nigdy nie wygrał (ani nie przeżył) maratonu, nieustannie sprintując do mety. Pod wieloma względami będziemy musieli uwolnić się od czasu kapitalistycznego i ustalić własne tempo polityczne.
Niestety, są jednak sprawy, które po prostu nie mogą czekać. Naglące obawy, takie jak zmiany klimatyczne i kryzys uchodźczy, zmuszają nas do działania już teraz, aby po prostu uratować życie ludzkie i planetarne systemy podtrzymywania życia. Jest to kolejny powód, dla którego dynamiczna i wszechstronna lewica, zdolna sprostać wyzwaniom naszych czasów, będzie musiała oprzeć się na szerokiej ekologii form organizacyjnych – każda z własnymi mocnymi i słabymi stronami oraz każda działająca według własnej, szczególnej tymczasowości. W tym momencie historii tępe lewicowe sekciarstwo może równie dobrze okazać się końcem ludzkości.
Często jednak wydaje się, że przyszłość pozostaje uwięziona pomiędzy wewnętrznymi sprzeczkami dwóch pozornie nie do pogodzenia „lewicowców”: starym, skupionym wyłącznie na przejęciu władzy, i nowym, wciąż zmagającym się z własnym potencjałem. Poza wyniosłą impotencją pierwszego i pozornym zakłopotaniem drugiego, teoria i praktyka budowania władzy oferuje żyzny i rozwijający się grunt polityczny dla nowej polityki antykapitalistycznej. Musimy teraz rozbić napięcia między nimi we wspólny projekt, który może zacząć nadawać konkretną i demokratyczną formę organizacyjną niespokojnemu potencjałowi „powszechnej jedności”, który pragnie umocnić się od dołu.
W miarę gromadzenia sił i postępu w procesie budowy, stopniowo zauważamy poszerzanie się przestrzeni naszych możliwości: im wyżej wznosimy się, tym dalej widzimy; aż pewnego dnia jedyne, co rzuci się w oczy, to chwalebny widok zbuntowanych miast na całym świecie, powstających przeciwko wspólnemu wrogowi (neoliberalnemu kapitalizmowi). Ludzkość w końcu postanowi „rzucić swój rewolucyjny miecz na wagę”. Do tego czasu znajdziesz nas na ulicach, w dzielnicach i w miejscach pracy: przygotowując grunt, kładąc fundamenty – budując siłę.